wtorek, 22 czerwca 2010

Pokuta



Miłość i wojna to dwa nieśmiertelne elementy, które razem czy osobno, pojawiały się w historii kina niezliczoną ilość razy, a i tak zawsze gwarantowały zainteresowanie widzów. W tym filmie jest i jedno, i drugie. Po dodaniu do tego dramatu rozdzielonych przez los pięknych i młodych kochanków oraz moralnych zmagań z winą, karą i próbą zadośćuczynienia otrzymujemy gotowy przepis na sukces.
„Pokuta“ wyraźnie rozpada się na dwie, stylistycznie odrębne, części. Pierwsza – rozgrywająca się w majątku – to realistyczny dramat namiętności. Część wojenna ze zdjęciami w tonacji sepi i przeładowana symboliką robi się coraz mniej realna. Wątpliwości może budzić nawet scena ukazująca dramat angielskich żołnierzy czekających na ewakuację z plaż Dunkierki. Od strony technicznej jest perfekcyjna – nakręcona bez cięć, jako jedno, trwające pięć minut, ujęcie. Ale jednocześnie jest w niej coś sztucznego, teatralnego. To rozbicie nie jest jednak błędem! Ma związek z drugim dnem filmu. Bo „Pokuta“ nie jest tylko melodramatyczną opowieścią o tragicznej miłości. Podobnie jak powieść McEwana, film zmierza się z tematem relatywizmu postrzegania oraz niebezpiecznymi związkami literatury i życia. Na ile może pozwolić sobie pisarz, opisując prawdziwych ludzi? Gdzie kończy się wolność artysty a zaczyna niedozwolona manipulacja?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz