czwartek, 24 czerwca 2010

Skazani na Shawshank



Jest wiele filmów, które potrafią wywołać ciarki na plecach, bądź sprawić, że serce zaczyna bić szybciej lub że pierś wypełnia głęboki oddech. Znajdzie się także kilka produkcji, które wycisną z oczu łzy, albo wywołają szczery uśmiech na twarzy. Jeśli tak faktycznie jest, to jest to warte Twojej uwagi. Jednak tylko arcydzieło posiada wszystkie te rzeczy. Takim arcydziełem jest bez wątpienia film "Skazani na Shawshank", który wdziałem wiele razy i z całą pewnością nie odmówię sobie przyjemności, bo zobaczyć go ponownie. Chyba wszyscy zgodzą się z twierdzeniem, że nie można podrobić "Kaplicy Sykstyńskiej" czy "Damy z łasiczką", tak samo jak nie da się oddać na ekranie ducha powieści Stephena Kinga. Do tej pory niewiele ekranizacji mistrza grozy zyskało uznanie krytyków i widzów. Prawdę mówiąc, jedynie "Carrie" Briana De Palmy z roku 1976 oraz "Lśnienie" Stanleya Kubricka z 1980 r., to filmy warte zapamiętania, które stały się obrazami znanymi szerszej widowni. Reszta to produkcje podrzędne i raczej słabe ze względu na swój niewielki budżet oraz nieudolność ich twórców, którzy nierzadko robili z nich filmy telewizyjne, podzielone na kilka odcinków. To wszystko było gorzką prawdą, dopóki na arenę nie wkroczył Frank Darabont. Bez ani jednej zbędnej sceny Darabont opowiada niezwykłą historię o przyjaźni, która w więziennych arkanach przeżyła 20 lat. Reżyser odnajduje w niej nutkę poetyckiej sprawiedliwości zaprowadzającej porządek w świecie zdeprawowanym i zniszczonym. Przychodzi jednak moment w którym film niebezpiecznie zbliża się do moralnie poprawnej granicy "triumfu ludzkiego ducha". Jest to na szczęście element wybiórczy, oderwany od całości, który nie jest nazbyt nachalny i patetyczny. "Skazani na Shawshank" to znakomicie opowiedziana historia z głębią ukrytą w fabule i bohaterach, przepełniona symboliką i niesamowitą wyobraźnią. Dzieło to dostarcza (przynajmniej mnie) wiele inspiracji dla duszy i serca. Przypomina mi także, że nie ważne jak źle jest, nie wolno porzucać nadziei. Film Darabonta trwa 2 godziny i 20 minut, ale z Wami pozostanie już do końca.

(filmweb.pl)

Forrest Gump


"Życie jest jak pudełko czekoladek; nigdy nie wiesz, na co trafisz". Tym popularnym stwierdzeniem najlepiej ująć to, co dzieje się w życiu każdego człowieka. Niektórzy ludzie są jednak wyjątkowi, niebywale takim chłopcem był Forrest. Jego historia tak wzruszyła ludzi, że stała się klasyką i jedną z najbardziej rozchwytywanych postaci.
"Forrest Gump" nie jest zwykłym filmem. Posiada niezwykłą moc, dzięki której każdy inaczej patrzy na świat. Bardziej osiągalne wydają się nam marzenia, inaczej postrzegamy świat. Dodając do tego historyczne wątki, przenosimy się w lata pięćdziesiąte XX w. z odrobiną optymizmu, wiary i szczęścia. Film opowiada historię chłopca (młodego Forresta zagrał Michael Conner Humphreys), bardzo różniącego się od innych. Mama często o nim mawiała, że jest "po prostu wyjątkowy". Ze względu na zbyt niski iloraz inteligencji, nie pasował do reszty "młodego" społeczeństwa. Miał jednak jeden, świetny talent - wszystko, co robił, zamieniało się w sukces. Przez jeden przypadkowy maraton zostaje w końcu jednym z najlepszych biegaczy. Dzięki zwinności i sile zesłany zostaje do Wietnamu, aby tam walczyć o ojczyznę. Kiedy na jego rękach umierał jego przyjaciel, Bubba (Mykelti Williamson), Forrest (w roli dorosłego Gumpa znakomity aktor Tom Hanks) obiecał mu, że w przyszłości założy wielką fabrykę krewetek. I przez całe życie będzie dążył do tego celu. Innym jego marzeniem jest Jenny (Robin Wright Penn), przyjaciółka jeszcze z dzieciństwa. To właśnie z nią tytułowy bohater chce spędzić resztę życia. Cała jego historia będzie dążeniem do tych marzeń - ledwie okrytych realizmem... Dramat powstał na podstawie książki Winstona Grooma, wydanej pod tym samym tytułem. Choć adaptacja zawiera o wiele mniej elementów i wątków niż książka, film jest naprawdę wspaniały. Reżyserem jest Robert Zemeckis, który zasługuje na szacunek. Stworzył on najpiękniejszy dramat, jaki oglądałem. Momentami śmieszny, nieraz przygnębia. Gra aktorska - arcydzieło. Twórcy łącząc to wszystko z muzyką i historią przedstawili wspaniały obraz życia oraz niespełnionych jeszcze marzeń. Jaki jest sens ludzkiej egzystencji? Dążenie do spełnienia życiowych celów. Po drodze jednak spotykamy wiele przeszkód - no tak, przecież "życie jest jak pudełko czekoladek; nigdy nie wiadomo na co się trafi".

(filmweb.pl)

12 Gniewnych ludzi



Jak możliwe jest, że widz, ani przez moment nie nudzi się, oglądając gadaninę 12 spoconych panów? Trudno odpowiedzieć na to pytanie, jednak Sidney Lumet zrobił to bezbłędnie. Udało mu się stworzyć dramat, którego napięcie przewyższa niejeden thriller. Film wciąga i porusza, nie tylko dlatego, że historia jest ciekawa. Przede wszystkim chodzi o to, że widz sam staje się jej uczestnikiem. Kiedy Davis kolejno przekonuje pozostałych, przekonuje też nas, my sami dajemy się zmanipulować (bo ostatecznie, gdy już na spokojnie przemyślimy sprawę, widzimy, że była to jednak manipulacja). Lumet zadbał o mistrzowskie budowanie napięcia i duszną atmosferę filmu. Fakt duszności atmosfery i napięcia, jakie zachodzi w bohaterach i pomiędzy nimi (co udziela się także wrażliwemu widzowi) wspaniale (i jakże prosto!) podkreśla pogoda, jaka towarzyszy przedstawionym wydarzeniom. Bohaterowie bez przerwy narzekają na duchotę i upał za oknem. Dodatkowo pomieszczenie, w którym debatują, jest ciasne i bez klimatyzacji. Także my czujemy, że burza wisi w powietrzu – ta klimatyczna, jak i ta, która ostatecznie wybucha w kulminacyjnej scenie. Początkowo sceptyczni, jak bohaterowie, z każdym jednak następnym "niewinny" przytakujemy i utwierdzamy się w niewinności oskarżonego, także pod koniec mamy ochotę wstać z fotela i krzyknąć "Niewinny! Niewinny!". Zresztą tu nie o niewinność chodzi, ale o niepewność co do winy (i rzeczywiście niepewność zostanie zasiana w największym nawet sceptyku). Film stawia przed nami bardzo ważne pytania, między innymi właśnie to, czy w ogóle istnieje taki poziom pewności, który pozwoli nam z czystym sumieniem skazać drugiego człowieka na śmierć i czy wolno nam go osądzać, jeśli istnieje, nawet najmniejsze prawdopodobieństwo pomyłki.
Zdecydowanie mocnym punktem filmu są bohaterowie. Każdy z tytułowych 12 gniewnych jest inny. Różni ich wiek, różnią profesje, różni temperament i pochodzenie. Zarysowani są ostro, niemalże schematycznie, ale tego właśnie potrzebujemy. Nie mamy czasu zapoznawać się z każdym z osobna, a dzięki pewnym stereotypowym uproszczeniom szybko orientujemy się kto kim i jakim jest. Dzięki temu, że wiemy, iż każdy z nich reprezentuje inny typ człowieka, łatwiej jest nam dostrzec metody manipulacji, jakimi posługuje się wobec nich Davis – na każdego działa trochę inny sposób argumentacji, każdy ma trochę inną reakcję (bo też każdy jest inny, a ponadto ma różne doświadczenia). Ale tak naprawdę wiemy, że człowiek jest istotą bardziej złożoną niż bohaterowie i przynajmniej po części składa się w jakiś sposób z nich wszystkich – ostatecznie więc obrońca przekonuje kolejne warstwy psychiki widza (odwołując się do różnych emocji oraz utwierdzając w logiczności swojej argumentacji). Nie sposób przy tym nie wspomnieć o fantastycznych kreacjach, jakie stworzyli tu Henry Fonda oraz grający rolę czarnego charakteru Lee J. Cobba.
Niewątpliwe oklaski należą się również Borysowi Kaufmanowi za piękne, czarno-białe zdjęcia oraz montażystom (Lerner, Szadkowska, Nowaczewska), którzy podjęli się wcale niełatwego zadania takiego prowadzenia kamery i takiego montażu, żeby mimo braku zmiany miejsca akcji (jedynie na początku i na końcu filmu rozgrywa się ona poza pokojem) nie popaść w monotonie. O dziwo jak na film polegający na mówieniu, na ekranie dzieje się całkiem sporo, a poza otwieraniem okien, myciem rąk i żywą gestykulacją, a nawet odgrywaniem scenek przez postaci, spora zasługa leży tu właśnie po stronie nienarzucającego się, ale żywego montażu.

(filmweb.pl)

Milczenie owiec


"Milczenie owiec", film J. Demme'a z roku 1991, jest jednym z najlepszych thrillerów psychologicznych naszych czasów. Scenariusz do filmu napisał Ted Tally na podstawie bestsellerowej powieści Thomasa Harrisa o tym samym tytule. "Milczenie owiec" to historia śledztwa prowadzonego przez FBI w sprawie brutalnych morderstw na kobietach, popełnianych przez tajemniczego psychopatycznego mordercę, zwanego Buffalo Bill, lubującego się w obdzieraniu ofiar ze skóry. Film rozpoczyna się w momencie, gdy szef sekcji behawioralnej Crawford powierza młodej studentce Clarice Starling zadanie porozmawiania z pacjentem zakładu dla obłąkanych słynnym Dr. Hannibalem Lecterem, skazanym za bestialskie morderstwa i kanibalizm. W czasie rozmów doktor okazuje się inteligentną i tajemniczą osobą, która niespodziewanie może posiadać ważne informacje na temat psychopatycznego mordercy i pomóc w schwytaniu go, zanim kolejna kobieta zostanie pozbawiona życia.
Obraz J. Demme'a jest jednym z najlepszych filmów, jakie miałem okazję obejrzeć. Do jego największych atutów niewątpliwie należy aktorstwo, świetne zagrane wyraziste postacie doktora Hannibala Lectera - w tej roli Anthony Hopkins - i młodej studentki akademii FBI Clarice Starling, w którą wcieliła się Jodie Foster. Hopkins jest odtwórcą roli psychopaty Dr. Lectera, osoby nieprawdopodobnie inteligentnej i błyskotliwej potrafiącej wejść w psychikę człowieka i odczytywać wszystkie choćby najmniejsze gesty w perfekcyjny sposób. Brytyjski aktor popisał się wspaniałymi umiejętnościami aktorskimi i w ciągu niespełna 20 minut - jakie występuje w filmie - stworzył kreację, która zapadła w pamięć widzów i krytyków na całym świecie, czego efektem była w pełni zasłużona nagroda Akademii dla najlepszego aktora. Aktorka Jodie Foster - odtwórczyni roli C. Starling - w filmie prezentuje swoje niebywałe umiejętności, dotrzymując kroku brytyjskiemu aktorowi i kreując jednocześnie doskonałą i silną postać kobiecą. Doskonale partnerujący ze sobą A. Hopkins i J. Foster wynoszą ten film na bardzo wysoki poziom a ich - świetnie napisane przez scenarzystę - dialogi podczas, których poznajemy historie głównej bohaterki i znaczenie tytułu, stają się prawdziwą ozdobą dzieła.

(filmweb.pl)

Fight Club




W recenzjach z "Podziemnego kręgu", jakie ukazały się w brytyjskiej prasie, przeczytać można, że jest on krytycznym komentarzem na temat kryzysu męskości, przeżywanego przez amerykańskie społeczeństwo. Rzeczywiście, w filmie Finchera doszukać się można kpiny zarówno z męskości w typie "machismo", przejawiającej się szpanowaniem nagim torsem, brutalnością i używaniem niecenzuralnych słów, jak i "nowej", "miękkiej" męskości, sympatyzującej z feminizmem. Reprezentanci tej drugiej szkoły poszukują remedium na swe kłopoty, łykając pastylki i uczęszczając na terapie grupowe, pozwalające im dotrzeć do swego najłębszego ja.
Równocześnie jednak film Finchera, może wbrew woli autora, gloryfikuje męskość w jej machoistowskiej, czy pseudonietzscheańskiej postaci. Potyczki między nagimi mężczyznami wydają się budzić zachwyt kamery Jeffa Cronenwetha i prawdopodobnie wzbudzą zachwyt tych wszystkich, którzy w głębi serca żałują, że walki gladiatorów należą do bardzo odległej epoki. Co więcej, Fincherowy Super- czy Nadman grany jest przez najbardziej charyzmatycznego aktora Ameryki - Brada Pitta Ponadto "Podziemny krąg", bardziej jeszcze niż filmy autorstwa tak znanych macho poprzednich epok, jak John Ford czy Howard Hawks, wyklucza alternatywę dla "chłopięcego świata". Jedyna kobieta w tym filmie to przeszczepiona z sielskiego angielskiego krajobrazu i usilnie próbująca zrobić karierę w Hollywood Helena Bonham Carter. Jej Marla praktycznie nie liczy się ani z punktu widzenia fabuły filmu, ani jego ideologii. Wręcz przeciwnie, tę ideologię umacnia swym zachowaniem. Otóż Marla zakochuje się w Tylerze, który nie tylko organizuje "fight cluby", ale też sprzedaje mydło, produkowane z tłuszczu osób, na których dokonano operacji odtłuszczenia (liposuction). Zabiegowi temu zaś - podobno bolesnemu i niebezpiecznemu - poddają się głównie kobiety, ponieważ społeczeństwo (czyli mężczyźni), ocenia je po wyglądzie. Tyler zbija więc kapitał na odpadach z przemysłu, którego ofiarami są kobiety, uprzedmiotowiane przez patriarchalną kulturę. Akceptując Tylera, Marla symbolicznie godzi się na jego system wartości.

(filmweb.pl)

Szeregowiec Ryan


W światowej kinematografii zapisało się kilka świetnych filmów wojennych mówiących albo o wojnie w Wietnamie, jak np. "Czas apokalipsy" czy "Cienka czerwona linia", albo o drugiej wojnie światowej – "Kompania braci" czy "Wróg u bram". Do nich możemy zaliczyć również "Szeregowca Ryana". Film otrzymał 5 Oscarów, głównie w kategoriach technicznych, moim zdaniem powinien otrzymać również tę najważniejszą, czyli za najlepszy film, jednak tak się nie stało i otrzymał ją "Zakochany Szekspir". Słusznie czy nie, nie mnie to oceniać. Ale to tylko taka dygresja, przejdźmy więc do oceny obrazu. Dowódcą został kapitan Miller (Tom Hanks). Żaden z żołnierzy nie domyśla się, że ta misja nie jest błahostką i może ich to słono kosztować, nawet życiem... Spielberg mistrzowsko zachował klimat tamtych wydarzeń, z dbałością o każdy szczegół. Repliki stroi czy broni żywcem przypominają te za czasów tamtych wydarzeń. Robert Rodat wykonał kawał dobrej roboty przy pisaniu scenariusza, tworząc ciekawą oraz oryginalną historię. Maestro John Williams skomponował taką muzykę, która idealnie wtapia się w tło całego filmu, a zdjęcia Janusza Kamińskiego nie pozostawiają wątpliwości, że to jeden z najlepszych fachowców w swojej dziedzinie. Jeśli chodzi o sprawy techniczne, to film jest wykonany bardzo starannie i może służyć jako wzór dla wielu dzisiejszych produkcji. Znakomita kreacja Toma Hanksa, który wcielił się w kapitana Millera – dość tajemniczego dowódcę, świetne role Toma Sizemore'a oraz Edwarda Burnsa oraz wiarygodnie zagrana postać Jamesa Ryana przez Matta Damona nie pozostawiają wątpliwości, że Steven Spielberg wiedział, co robi, wybierając tych aktorów do obsady filmu. Jednak jedną z najciekawszych postaci to kapral Upham – strachliwy tłumacz, który więcej przeszkadza, niż pomaga – zagranego przez Jeremy'ego Daviesa. Reasumując "Szeregowiec Ryan" to znakomita produkcja, jedna z najlepszych w swoim gatunku. Każdy maniak "srebrnego ekranu" powinien ten film obejrzeć przynajmniej dwa razy.

(filmweb.pl)

Podwójne ubezpieczenie


Walter Neff, przystojny agent ubezpieczeniowy, przy okazji odnawiania polisy samochodowej pewnego biznesmena, poznaje jego żonę, atrakcyjną Phyllis Dietrichson i ulega jej urokowi. Phyllis, osoba wyrachowana i łasa na pieniądze, postanawia bezczelnie wykorzystać jego sympatię. Zręcznie odgrywając nieszczęśliwą, zaniedbaną żonę namawia Neffa do sprzedania jej mężowi polisy na życie a następnie zamordowania go dla wspólnego zysku. Neff proponuje sprzedaż tak zwanego „podwójnego ubezpieczenia”, czyli specjalnej polisy na życie, w której istnieje klauzula uprawniająca do wypłaty podwójnego odszkodowania w szczególnych wypadkach określonych w polisie. Pan Dietrichson zostaje podstępnie wmanewrowany w podpisanie tej polisy, sądząc, że sygnuje polisę samochodową, a w niedługi czas potem, kochankowie mordują Dietrichsona i pozorują wypadek kolejowy. Sprawa się komplikuje, gdy do sprawy wkracza współpracownik Neffa, Barton Keyes, któremu intuicja podpowiada, że sprawa śmierci Dietrichsona nie jest tak oczywista, na jaką wygląda. Dodatkowo między kochankami dochodzi do poważnego konfliktu, gdy Walter dowiaduje się o okolicznościach śmierci poprzedniej żony Dietrichsona, której pielęgniarką była Phyllis.

(filmweb.pl)

Życie jest piękne


Główna dramaturgia filmu tkwi w rezygnacji Guida ze spokojnego życia. Mężczyzna całą swą uwagę skupia na dobrze własnego syna. Nie chce dopuścić, by Giouse poznał brutalne realia, które w ich otoczeniu dominują. Elementy humorystyczne mają największy wpływ na dramaturgię bohaterów. Tak jak w kultowym "Titanicu" scenarzysta ukazał romans wszech czasów na tle największej morskiej katastrofy w dziejach, tak Roberto Benigni przedstawił tragedię rodzinną na tle wydarzeń z II Wojny Światowej. Tylko ludzka znieczulica pozwala śmiać się podczas seansu. Przykładem jest scena, kiedy Guido tłumaczy zasady niemieckiego strażnika panujące w obozie. Bohater przekształca treść zasad na korzyść swego syna, ryzykując przy tym swe życie. Krótko mówiąc, film pod żadnym względem nie jest komedią. Humor miał za zadanie przygnębić widza, ukazać realia bezwartościowości ludzkiej w oczach Niemców. Moim zdaniem stał się kultowy właśnie dzięki odmiennej roli komizmu. W "Życie jest piękne" on zamiast śmieszyć, wyciska łzy. Realizacja filmu jest na wysokim poziomie. Gra aktorska trójki bohaterów jest wręcz wyśmienita, sama gra Roberta Benginiego przysłania swym wdziękiem resztę obsady. Również Giorgio Cantarini w roli Giousa stworzył wspaniałą kreację. Muzyka nie powala, lecz patrząc na tak wybitne dzieło, zahipnotyzowani pięknem obrazu nie zwracamy na nią szczególnej uwagi. "Życie jest piękne" jest filmem, który trzeba zobaczyć. Na długo pozostaje w pamięci, a po seansie skłania do przemyśleń. Oglądając niektóre sceny, jesteśmy zachwyceni pięknem ludzkiego życia i niedocenionych wartości. Po filmie jednak czujemy pewien niedosyt, nie będę go opisywał, gdyż mógłbym przytoczyć kilka szczegółów, które psują przyjemność oglądania. Pozycja obowiązkowa dla każdego.

(filmweb.pl)

Czas apokalipsy


Już sam tytuł podpowiada nam kolejną możliwość interpretacji tego wielowarstwowego filmu. Reżyser przedstawia nam apokaliptyczną wizję świata. Pierwsza scena, niszczenia tropikalnego lasu przez śmigłowce, późniejsze obrazy ataków napalmem przez bombowce i widok ciągłej walki podczas całej podróży głównego bohatera, nasuwają na myśl porównania z biblijną Apokalipsą św. Jana. "Czas Apokalipsy" jest również wędrówką wgłąb ludzkiego umysłu. Willard podczas podróży snuje rozważania, gdzie tak naprawdę kończy się normalność, a zaczyna szaleństwo. Zastanawia się także nad istotą zła. Im bardziej zbliża się do Kurtza, tym bardziej przestaje wierzyć w słuszność misji. Zaczyna dostrzegać fakt, że zachowanie dezertera nie jest wcale gorsze od zlecenia jego zabójstwa. Przestrzenią w filmie Francisa Forda Coppoli włada ciemność. Nie można mówić tutaj o ciemności widzianej oczyma, ale w przenośnej. Autor nie porównuje jej z żadnym jasnym, rozświetlonym miejscem. Nawet miejsce z którego kapitan Willard wyrusza na misję, nie jest pozytywne. Główny bohater czekając tam na misję mówi: "Z każdą minutą, którą spędzam w tym miejscu, staję się słabszy". W dalszej części, będąc już w dżungli podkreśla, że tu jest jego dom. W miarę zbliżania się w stronę celu, krajobraz staje się coraz bardziej ponury, jakby krąg piekielny zataczał się wokół miejsca przebywania Kurtza. W tym obrazie mamy swoisty pojedynek osobowości. Początkowo wspominane wciąż nieobliczalne czyny i zachowanie Kurtza, skontrastowane z żołnierskim posłuszeństwem kapitana Willarda, wskazują niezaprzeczalną różnicę między dobrem a złem. Jednak z czasem zaciera nam się ta granica tak bardzo, że właściwie tak jak główny bohater nie wiemy, po której stronie leży słuszność. Te dwie osobowości zbliża do siebie nienawiść do kłamstwa.

(filmweb.pl)

Śniadanie u Tiffany'ego


Pisarz Paul Varjak został wykreowany przez George Peppard, który w latach pięćdziesiątych był mało znanym aktorem. Dopiero "Śniadanie u Tiffany'ego" przyniosło mu sławę i zaszczyty, jest to również jego najsłynniejszy film. Sytuacja na planie, podczas kręcenia zdjęć, nie była bajkowa; dochodziło do sprzeczek między aktorem a reżyserem, który inaczej wyobrażał sobie bohatera. Szczęśliwie jednak, aktor pozostał na planie i możemy go podziwiać w filmowym dziele.
Na chwilę uwagi zasługują również pozostali aktorzy: Mickey Rooney, odtwórca roli nerwowego Chińczyka, sąsiada głównych bohaterów, Patricia Neal, czyli "sponsorka Paula" czy José Luis de Villalonga, grający Brazylijczyka, którego zamierza poślubić Holly. Ogromnym atutem "Śniadanie u Tiffany'ego" jest muzyka, autorstwa Henry'ego Macini. Zwłaszcza piosenka "Moon River", napisana specjalnie dla Audrey Hepburn i przez nią zaśpiewana, wnosi do filmu nutkę romantyzmu i marzeń. Wielkim sukcesem utworu jest zdobycie Oscara. Tę prestiżową nagrodę przyznano całej ścieżce muzycznej, wyróżniającej się lekkością i humorem, podobnie jak film. Ciekawostką jest, iż Hepburn stała się muzą dla kompozytora. Kolejny raz okazuje się, że bez tej aktorki, "Śniadanie u Tiffany'ego" nie byłoby tym wspaniałym "Śniadaniem u Tiffany'ego", jakie dane jest nam oglądać.
Od czasu gdy obejrzałam powyższe dzieło, jestem nim zaskoczona, zauroczona i zafascynowana. Zastanawiam się co jest w tym, na pozór prostym i słodkim filmie, że urzeka wielu, którzy mają okazję go obejrzeć. Mimo przewidywalnej końcówki (w latach 60. XX w. szczęśliwe zakończenie było prawdziwym hitem), historia oczarowuje swoją romantycznością, czarna sukienka od Givenchy'ego na stałe weszła do kanonu mody (dochód z jej sprzedaży pomógł ubogim dzieciom w Kalkucie), reżyseria i aktorstwo na wysokim poziomie, a cały film jest niczym pianka z ptasiego mleczka. Danie obowiązkowe, palce lizać.

(filmweb.pl)