czwartek, 24 czerwca 2010

Skazani na Shawshank



Jest wiele filmów, które potrafią wywołać ciarki na plecach, bądź sprawić, że serce zaczyna bić szybciej lub że pierś wypełnia głęboki oddech. Znajdzie się także kilka produkcji, które wycisną z oczu łzy, albo wywołają szczery uśmiech na twarzy. Jeśli tak faktycznie jest, to jest to warte Twojej uwagi. Jednak tylko arcydzieło posiada wszystkie te rzeczy. Takim arcydziełem jest bez wątpienia film "Skazani na Shawshank", który wdziałem wiele razy i z całą pewnością nie odmówię sobie przyjemności, bo zobaczyć go ponownie. Chyba wszyscy zgodzą się z twierdzeniem, że nie można podrobić "Kaplicy Sykstyńskiej" czy "Damy z łasiczką", tak samo jak nie da się oddać na ekranie ducha powieści Stephena Kinga. Do tej pory niewiele ekranizacji mistrza grozy zyskało uznanie krytyków i widzów. Prawdę mówiąc, jedynie "Carrie" Briana De Palmy z roku 1976 oraz "Lśnienie" Stanleya Kubricka z 1980 r., to filmy warte zapamiętania, które stały się obrazami znanymi szerszej widowni. Reszta to produkcje podrzędne i raczej słabe ze względu na swój niewielki budżet oraz nieudolność ich twórców, którzy nierzadko robili z nich filmy telewizyjne, podzielone na kilka odcinków. To wszystko było gorzką prawdą, dopóki na arenę nie wkroczył Frank Darabont. Bez ani jednej zbędnej sceny Darabont opowiada niezwykłą historię o przyjaźni, która w więziennych arkanach przeżyła 20 lat. Reżyser odnajduje w niej nutkę poetyckiej sprawiedliwości zaprowadzającej porządek w świecie zdeprawowanym i zniszczonym. Przychodzi jednak moment w którym film niebezpiecznie zbliża się do moralnie poprawnej granicy "triumfu ludzkiego ducha". Jest to na szczęście element wybiórczy, oderwany od całości, który nie jest nazbyt nachalny i patetyczny. "Skazani na Shawshank" to znakomicie opowiedziana historia z głębią ukrytą w fabule i bohaterach, przepełniona symboliką i niesamowitą wyobraźnią. Dzieło to dostarcza (przynajmniej mnie) wiele inspiracji dla duszy i serca. Przypomina mi także, że nie ważne jak źle jest, nie wolno porzucać nadziei. Film Darabonta trwa 2 godziny i 20 minut, ale z Wami pozostanie już do końca.

(filmweb.pl)

Forrest Gump


"Życie jest jak pudełko czekoladek; nigdy nie wiesz, na co trafisz". Tym popularnym stwierdzeniem najlepiej ująć to, co dzieje się w życiu każdego człowieka. Niektórzy ludzie są jednak wyjątkowi, niebywale takim chłopcem był Forrest. Jego historia tak wzruszyła ludzi, że stała się klasyką i jedną z najbardziej rozchwytywanych postaci.
"Forrest Gump" nie jest zwykłym filmem. Posiada niezwykłą moc, dzięki której każdy inaczej patrzy na świat. Bardziej osiągalne wydają się nam marzenia, inaczej postrzegamy świat. Dodając do tego historyczne wątki, przenosimy się w lata pięćdziesiąte XX w. z odrobiną optymizmu, wiary i szczęścia. Film opowiada historię chłopca (młodego Forresta zagrał Michael Conner Humphreys), bardzo różniącego się od innych. Mama często o nim mawiała, że jest "po prostu wyjątkowy". Ze względu na zbyt niski iloraz inteligencji, nie pasował do reszty "młodego" społeczeństwa. Miał jednak jeden, świetny talent - wszystko, co robił, zamieniało się w sukces. Przez jeden przypadkowy maraton zostaje w końcu jednym z najlepszych biegaczy. Dzięki zwinności i sile zesłany zostaje do Wietnamu, aby tam walczyć o ojczyznę. Kiedy na jego rękach umierał jego przyjaciel, Bubba (Mykelti Williamson), Forrest (w roli dorosłego Gumpa znakomity aktor Tom Hanks) obiecał mu, że w przyszłości założy wielką fabrykę krewetek. I przez całe życie będzie dążył do tego celu. Innym jego marzeniem jest Jenny (Robin Wright Penn), przyjaciółka jeszcze z dzieciństwa. To właśnie z nią tytułowy bohater chce spędzić resztę życia. Cała jego historia będzie dążeniem do tych marzeń - ledwie okrytych realizmem... Dramat powstał na podstawie książki Winstona Grooma, wydanej pod tym samym tytułem. Choć adaptacja zawiera o wiele mniej elementów i wątków niż książka, film jest naprawdę wspaniały. Reżyserem jest Robert Zemeckis, który zasługuje na szacunek. Stworzył on najpiękniejszy dramat, jaki oglądałem. Momentami śmieszny, nieraz przygnębia. Gra aktorska - arcydzieło. Twórcy łącząc to wszystko z muzyką i historią przedstawili wspaniały obraz życia oraz niespełnionych jeszcze marzeń. Jaki jest sens ludzkiej egzystencji? Dążenie do spełnienia życiowych celów. Po drodze jednak spotykamy wiele przeszkód - no tak, przecież "życie jest jak pudełko czekoladek; nigdy nie wiadomo na co się trafi".

(filmweb.pl)

12 Gniewnych ludzi



Jak możliwe jest, że widz, ani przez moment nie nudzi się, oglądając gadaninę 12 spoconych panów? Trudno odpowiedzieć na to pytanie, jednak Sidney Lumet zrobił to bezbłędnie. Udało mu się stworzyć dramat, którego napięcie przewyższa niejeden thriller. Film wciąga i porusza, nie tylko dlatego, że historia jest ciekawa. Przede wszystkim chodzi o to, że widz sam staje się jej uczestnikiem. Kiedy Davis kolejno przekonuje pozostałych, przekonuje też nas, my sami dajemy się zmanipulować (bo ostatecznie, gdy już na spokojnie przemyślimy sprawę, widzimy, że była to jednak manipulacja). Lumet zadbał o mistrzowskie budowanie napięcia i duszną atmosferę filmu. Fakt duszności atmosfery i napięcia, jakie zachodzi w bohaterach i pomiędzy nimi (co udziela się także wrażliwemu widzowi) wspaniale (i jakże prosto!) podkreśla pogoda, jaka towarzyszy przedstawionym wydarzeniom. Bohaterowie bez przerwy narzekają na duchotę i upał za oknem. Dodatkowo pomieszczenie, w którym debatują, jest ciasne i bez klimatyzacji. Także my czujemy, że burza wisi w powietrzu – ta klimatyczna, jak i ta, która ostatecznie wybucha w kulminacyjnej scenie. Początkowo sceptyczni, jak bohaterowie, z każdym jednak następnym "niewinny" przytakujemy i utwierdzamy się w niewinności oskarżonego, także pod koniec mamy ochotę wstać z fotela i krzyknąć "Niewinny! Niewinny!". Zresztą tu nie o niewinność chodzi, ale o niepewność co do winy (i rzeczywiście niepewność zostanie zasiana w największym nawet sceptyku). Film stawia przed nami bardzo ważne pytania, między innymi właśnie to, czy w ogóle istnieje taki poziom pewności, który pozwoli nam z czystym sumieniem skazać drugiego człowieka na śmierć i czy wolno nam go osądzać, jeśli istnieje, nawet najmniejsze prawdopodobieństwo pomyłki.
Zdecydowanie mocnym punktem filmu są bohaterowie. Każdy z tytułowych 12 gniewnych jest inny. Różni ich wiek, różnią profesje, różni temperament i pochodzenie. Zarysowani są ostro, niemalże schematycznie, ale tego właśnie potrzebujemy. Nie mamy czasu zapoznawać się z każdym z osobna, a dzięki pewnym stereotypowym uproszczeniom szybko orientujemy się kto kim i jakim jest. Dzięki temu, że wiemy, iż każdy z nich reprezentuje inny typ człowieka, łatwiej jest nam dostrzec metody manipulacji, jakimi posługuje się wobec nich Davis – na każdego działa trochę inny sposób argumentacji, każdy ma trochę inną reakcję (bo też każdy jest inny, a ponadto ma różne doświadczenia). Ale tak naprawdę wiemy, że człowiek jest istotą bardziej złożoną niż bohaterowie i przynajmniej po części składa się w jakiś sposób z nich wszystkich – ostatecznie więc obrońca przekonuje kolejne warstwy psychiki widza (odwołując się do różnych emocji oraz utwierdzając w logiczności swojej argumentacji). Nie sposób przy tym nie wspomnieć o fantastycznych kreacjach, jakie stworzyli tu Henry Fonda oraz grający rolę czarnego charakteru Lee J. Cobba.
Niewątpliwe oklaski należą się również Borysowi Kaufmanowi za piękne, czarno-białe zdjęcia oraz montażystom (Lerner, Szadkowska, Nowaczewska), którzy podjęli się wcale niełatwego zadania takiego prowadzenia kamery i takiego montażu, żeby mimo braku zmiany miejsca akcji (jedynie na początku i na końcu filmu rozgrywa się ona poza pokojem) nie popaść w monotonie. O dziwo jak na film polegający na mówieniu, na ekranie dzieje się całkiem sporo, a poza otwieraniem okien, myciem rąk i żywą gestykulacją, a nawet odgrywaniem scenek przez postaci, spora zasługa leży tu właśnie po stronie nienarzucającego się, ale żywego montażu.

(filmweb.pl)

Milczenie owiec


"Milczenie owiec", film J. Demme'a z roku 1991, jest jednym z najlepszych thrillerów psychologicznych naszych czasów. Scenariusz do filmu napisał Ted Tally na podstawie bestsellerowej powieści Thomasa Harrisa o tym samym tytule. "Milczenie owiec" to historia śledztwa prowadzonego przez FBI w sprawie brutalnych morderstw na kobietach, popełnianych przez tajemniczego psychopatycznego mordercę, zwanego Buffalo Bill, lubującego się w obdzieraniu ofiar ze skóry. Film rozpoczyna się w momencie, gdy szef sekcji behawioralnej Crawford powierza młodej studentce Clarice Starling zadanie porozmawiania z pacjentem zakładu dla obłąkanych słynnym Dr. Hannibalem Lecterem, skazanym za bestialskie morderstwa i kanibalizm. W czasie rozmów doktor okazuje się inteligentną i tajemniczą osobą, która niespodziewanie może posiadać ważne informacje na temat psychopatycznego mordercy i pomóc w schwytaniu go, zanim kolejna kobieta zostanie pozbawiona życia.
Obraz J. Demme'a jest jednym z najlepszych filmów, jakie miałem okazję obejrzeć. Do jego największych atutów niewątpliwie należy aktorstwo, świetne zagrane wyraziste postacie doktora Hannibala Lectera - w tej roli Anthony Hopkins - i młodej studentki akademii FBI Clarice Starling, w którą wcieliła się Jodie Foster. Hopkins jest odtwórcą roli psychopaty Dr. Lectera, osoby nieprawdopodobnie inteligentnej i błyskotliwej potrafiącej wejść w psychikę człowieka i odczytywać wszystkie choćby najmniejsze gesty w perfekcyjny sposób. Brytyjski aktor popisał się wspaniałymi umiejętnościami aktorskimi i w ciągu niespełna 20 minut - jakie występuje w filmie - stworzył kreację, która zapadła w pamięć widzów i krytyków na całym świecie, czego efektem była w pełni zasłużona nagroda Akademii dla najlepszego aktora. Aktorka Jodie Foster - odtwórczyni roli C. Starling - w filmie prezentuje swoje niebywałe umiejętności, dotrzymując kroku brytyjskiemu aktorowi i kreując jednocześnie doskonałą i silną postać kobiecą. Doskonale partnerujący ze sobą A. Hopkins i J. Foster wynoszą ten film na bardzo wysoki poziom a ich - świetnie napisane przez scenarzystę - dialogi podczas, których poznajemy historie głównej bohaterki i znaczenie tytułu, stają się prawdziwą ozdobą dzieła.

(filmweb.pl)

Fight Club




W recenzjach z "Podziemnego kręgu", jakie ukazały się w brytyjskiej prasie, przeczytać można, że jest on krytycznym komentarzem na temat kryzysu męskości, przeżywanego przez amerykańskie społeczeństwo. Rzeczywiście, w filmie Finchera doszukać się można kpiny zarówno z męskości w typie "machismo", przejawiającej się szpanowaniem nagim torsem, brutalnością i używaniem niecenzuralnych słów, jak i "nowej", "miękkiej" męskości, sympatyzującej z feminizmem. Reprezentanci tej drugiej szkoły poszukują remedium na swe kłopoty, łykając pastylki i uczęszczając na terapie grupowe, pozwalające im dotrzeć do swego najłębszego ja.
Równocześnie jednak film Finchera, może wbrew woli autora, gloryfikuje męskość w jej machoistowskiej, czy pseudonietzscheańskiej postaci. Potyczki między nagimi mężczyznami wydają się budzić zachwyt kamery Jeffa Cronenwetha i prawdopodobnie wzbudzą zachwyt tych wszystkich, którzy w głębi serca żałują, że walki gladiatorów należą do bardzo odległej epoki. Co więcej, Fincherowy Super- czy Nadman grany jest przez najbardziej charyzmatycznego aktora Ameryki - Brada Pitta Ponadto "Podziemny krąg", bardziej jeszcze niż filmy autorstwa tak znanych macho poprzednich epok, jak John Ford czy Howard Hawks, wyklucza alternatywę dla "chłopięcego świata". Jedyna kobieta w tym filmie to przeszczepiona z sielskiego angielskiego krajobrazu i usilnie próbująca zrobić karierę w Hollywood Helena Bonham Carter. Jej Marla praktycznie nie liczy się ani z punktu widzenia fabuły filmu, ani jego ideologii. Wręcz przeciwnie, tę ideologię umacnia swym zachowaniem. Otóż Marla zakochuje się w Tylerze, który nie tylko organizuje "fight cluby", ale też sprzedaje mydło, produkowane z tłuszczu osób, na których dokonano operacji odtłuszczenia (liposuction). Zabiegowi temu zaś - podobno bolesnemu i niebezpiecznemu - poddają się głównie kobiety, ponieważ społeczeństwo (czyli mężczyźni), ocenia je po wyglądzie. Tyler zbija więc kapitał na odpadach z przemysłu, którego ofiarami są kobiety, uprzedmiotowiane przez patriarchalną kulturę. Akceptując Tylera, Marla symbolicznie godzi się na jego system wartości.

(filmweb.pl)

Szeregowiec Ryan


W światowej kinematografii zapisało się kilka świetnych filmów wojennych mówiących albo o wojnie w Wietnamie, jak np. "Czas apokalipsy" czy "Cienka czerwona linia", albo o drugiej wojnie światowej – "Kompania braci" czy "Wróg u bram". Do nich możemy zaliczyć również "Szeregowca Ryana". Film otrzymał 5 Oscarów, głównie w kategoriach technicznych, moim zdaniem powinien otrzymać również tę najważniejszą, czyli za najlepszy film, jednak tak się nie stało i otrzymał ją "Zakochany Szekspir". Słusznie czy nie, nie mnie to oceniać. Ale to tylko taka dygresja, przejdźmy więc do oceny obrazu. Dowódcą został kapitan Miller (Tom Hanks). Żaden z żołnierzy nie domyśla się, że ta misja nie jest błahostką i może ich to słono kosztować, nawet życiem... Spielberg mistrzowsko zachował klimat tamtych wydarzeń, z dbałością o każdy szczegół. Repliki stroi czy broni żywcem przypominają te za czasów tamtych wydarzeń. Robert Rodat wykonał kawał dobrej roboty przy pisaniu scenariusza, tworząc ciekawą oraz oryginalną historię. Maestro John Williams skomponował taką muzykę, która idealnie wtapia się w tło całego filmu, a zdjęcia Janusza Kamińskiego nie pozostawiają wątpliwości, że to jeden z najlepszych fachowców w swojej dziedzinie. Jeśli chodzi o sprawy techniczne, to film jest wykonany bardzo starannie i może służyć jako wzór dla wielu dzisiejszych produkcji. Znakomita kreacja Toma Hanksa, który wcielił się w kapitana Millera – dość tajemniczego dowódcę, świetne role Toma Sizemore'a oraz Edwarda Burnsa oraz wiarygodnie zagrana postać Jamesa Ryana przez Matta Damona nie pozostawiają wątpliwości, że Steven Spielberg wiedział, co robi, wybierając tych aktorów do obsady filmu. Jednak jedną z najciekawszych postaci to kapral Upham – strachliwy tłumacz, który więcej przeszkadza, niż pomaga – zagranego przez Jeremy'ego Daviesa. Reasumując "Szeregowiec Ryan" to znakomita produkcja, jedna z najlepszych w swoim gatunku. Każdy maniak "srebrnego ekranu" powinien ten film obejrzeć przynajmniej dwa razy.

(filmweb.pl)

Podwójne ubezpieczenie


Walter Neff, przystojny agent ubezpieczeniowy, przy okazji odnawiania polisy samochodowej pewnego biznesmena, poznaje jego żonę, atrakcyjną Phyllis Dietrichson i ulega jej urokowi. Phyllis, osoba wyrachowana i łasa na pieniądze, postanawia bezczelnie wykorzystać jego sympatię. Zręcznie odgrywając nieszczęśliwą, zaniedbaną żonę namawia Neffa do sprzedania jej mężowi polisy na życie a następnie zamordowania go dla wspólnego zysku. Neff proponuje sprzedaż tak zwanego „podwójnego ubezpieczenia”, czyli specjalnej polisy na życie, w której istnieje klauzula uprawniająca do wypłaty podwójnego odszkodowania w szczególnych wypadkach określonych w polisie. Pan Dietrichson zostaje podstępnie wmanewrowany w podpisanie tej polisy, sądząc, że sygnuje polisę samochodową, a w niedługi czas potem, kochankowie mordują Dietrichsona i pozorują wypadek kolejowy. Sprawa się komplikuje, gdy do sprawy wkracza współpracownik Neffa, Barton Keyes, któremu intuicja podpowiada, że sprawa śmierci Dietrichsona nie jest tak oczywista, na jaką wygląda. Dodatkowo między kochankami dochodzi do poważnego konfliktu, gdy Walter dowiaduje się o okolicznościach śmierci poprzedniej żony Dietrichsona, której pielęgniarką była Phyllis.

(filmweb.pl)

Życie jest piękne


Główna dramaturgia filmu tkwi w rezygnacji Guida ze spokojnego życia. Mężczyzna całą swą uwagę skupia na dobrze własnego syna. Nie chce dopuścić, by Giouse poznał brutalne realia, które w ich otoczeniu dominują. Elementy humorystyczne mają największy wpływ na dramaturgię bohaterów. Tak jak w kultowym "Titanicu" scenarzysta ukazał romans wszech czasów na tle największej morskiej katastrofy w dziejach, tak Roberto Benigni przedstawił tragedię rodzinną na tle wydarzeń z II Wojny Światowej. Tylko ludzka znieczulica pozwala śmiać się podczas seansu. Przykładem jest scena, kiedy Guido tłumaczy zasady niemieckiego strażnika panujące w obozie. Bohater przekształca treść zasad na korzyść swego syna, ryzykując przy tym swe życie. Krótko mówiąc, film pod żadnym względem nie jest komedią. Humor miał za zadanie przygnębić widza, ukazać realia bezwartościowości ludzkiej w oczach Niemców. Moim zdaniem stał się kultowy właśnie dzięki odmiennej roli komizmu. W "Życie jest piękne" on zamiast śmieszyć, wyciska łzy. Realizacja filmu jest na wysokim poziomie. Gra aktorska trójki bohaterów jest wręcz wyśmienita, sama gra Roberta Benginiego przysłania swym wdziękiem resztę obsady. Również Giorgio Cantarini w roli Giousa stworzył wspaniałą kreację. Muzyka nie powala, lecz patrząc na tak wybitne dzieło, zahipnotyzowani pięknem obrazu nie zwracamy na nią szczególnej uwagi. "Życie jest piękne" jest filmem, który trzeba zobaczyć. Na długo pozostaje w pamięci, a po seansie skłania do przemyśleń. Oglądając niektóre sceny, jesteśmy zachwyceni pięknem ludzkiego życia i niedocenionych wartości. Po filmie jednak czujemy pewien niedosyt, nie będę go opisywał, gdyż mógłbym przytoczyć kilka szczegółów, które psują przyjemność oglądania. Pozycja obowiązkowa dla każdego.

(filmweb.pl)

Czas apokalipsy


Już sam tytuł podpowiada nam kolejną możliwość interpretacji tego wielowarstwowego filmu. Reżyser przedstawia nam apokaliptyczną wizję świata. Pierwsza scena, niszczenia tropikalnego lasu przez śmigłowce, późniejsze obrazy ataków napalmem przez bombowce i widok ciągłej walki podczas całej podróży głównego bohatera, nasuwają na myśl porównania z biblijną Apokalipsą św. Jana. "Czas Apokalipsy" jest również wędrówką wgłąb ludzkiego umysłu. Willard podczas podróży snuje rozważania, gdzie tak naprawdę kończy się normalność, a zaczyna szaleństwo. Zastanawia się także nad istotą zła. Im bardziej zbliża się do Kurtza, tym bardziej przestaje wierzyć w słuszność misji. Zaczyna dostrzegać fakt, że zachowanie dezertera nie jest wcale gorsze od zlecenia jego zabójstwa. Przestrzenią w filmie Francisa Forda Coppoli włada ciemność. Nie można mówić tutaj o ciemności widzianej oczyma, ale w przenośnej. Autor nie porównuje jej z żadnym jasnym, rozświetlonym miejscem. Nawet miejsce z którego kapitan Willard wyrusza na misję, nie jest pozytywne. Główny bohater czekając tam na misję mówi: "Z każdą minutą, którą spędzam w tym miejscu, staję się słabszy". W dalszej części, będąc już w dżungli podkreśla, że tu jest jego dom. W miarę zbliżania się w stronę celu, krajobraz staje się coraz bardziej ponury, jakby krąg piekielny zataczał się wokół miejsca przebywania Kurtza. W tym obrazie mamy swoisty pojedynek osobowości. Początkowo wspominane wciąż nieobliczalne czyny i zachowanie Kurtza, skontrastowane z żołnierskim posłuszeństwem kapitana Willarda, wskazują niezaprzeczalną różnicę między dobrem a złem. Jednak z czasem zaciera nam się ta granica tak bardzo, że właściwie tak jak główny bohater nie wiemy, po której stronie leży słuszność. Te dwie osobowości zbliża do siebie nienawiść do kłamstwa.

(filmweb.pl)

Śniadanie u Tiffany'ego


Pisarz Paul Varjak został wykreowany przez George Peppard, który w latach pięćdziesiątych był mało znanym aktorem. Dopiero "Śniadanie u Tiffany'ego" przyniosło mu sławę i zaszczyty, jest to również jego najsłynniejszy film. Sytuacja na planie, podczas kręcenia zdjęć, nie była bajkowa; dochodziło do sprzeczek między aktorem a reżyserem, który inaczej wyobrażał sobie bohatera. Szczęśliwie jednak, aktor pozostał na planie i możemy go podziwiać w filmowym dziele.
Na chwilę uwagi zasługują również pozostali aktorzy: Mickey Rooney, odtwórca roli nerwowego Chińczyka, sąsiada głównych bohaterów, Patricia Neal, czyli "sponsorka Paula" czy José Luis de Villalonga, grający Brazylijczyka, którego zamierza poślubić Holly. Ogromnym atutem "Śniadanie u Tiffany'ego" jest muzyka, autorstwa Henry'ego Macini. Zwłaszcza piosenka "Moon River", napisana specjalnie dla Audrey Hepburn i przez nią zaśpiewana, wnosi do filmu nutkę romantyzmu i marzeń. Wielkim sukcesem utworu jest zdobycie Oscara. Tę prestiżową nagrodę przyznano całej ścieżce muzycznej, wyróżniającej się lekkością i humorem, podobnie jak film. Ciekawostką jest, iż Hepburn stała się muzą dla kompozytora. Kolejny raz okazuje się, że bez tej aktorki, "Śniadanie u Tiffany'ego" nie byłoby tym wspaniałym "Śniadaniem u Tiffany'ego", jakie dane jest nam oglądać.
Od czasu gdy obejrzałam powyższe dzieło, jestem nim zaskoczona, zauroczona i zafascynowana. Zastanawiam się co jest w tym, na pozór prostym i słodkim filmie, że urzeka wielu, którzy mają okazję go obejrzeć. Mimo przewidywalnej końcówki (w latach 60. XX w. szczęśliwe zakończenie było prawdziwym hitem), historia oczarowuje swoją romantycznością, czarna sukienka od Givenchy'ego na stałe weszła do kanonu mody (dochód z jej sprzedaży pomógł ubogim dzieciom w Kalkucie), reżyseria i aktorstwo na wysokim poziomie, a cały film jest niczym pianka z ptasiego mleczka. Danie obowiązkowe, palce lizać.

(filmweb.pl)

Mechaniczna pomarańcza


Co niektórych może zszokować Stanley Kubrick jest dla wielu lepszym reżyserem niż Michael Bay. Kubrick to człowiek raczej rzeczowy. Tak jak w "Lśnieniu" miało być strasznie i było, tak jego "Mechaniczna pomarańcza" szokuje w dosłownym tego słowa znaczeniu. Reżyser nie bawi się w znaczną symbolikę (może z wyjątkiem tytułu), a brutalność, która w pewnym sensie jest głównym tematem filmu, pokazuje w najczystszej postaci. Tym sposobem w film obfituje w sceny przemocy i seksu niczym z dzisiejszych filmów Quentina Tarantino. Zważywszy na powyższe czynniki jest on przeznaczony dla widzów powyżej osiemnastu lat.
Ale jak przystało na Kubricka, "Mechaniczna pomarańcza" nie zawiera wyłącznie pustych scen pozbawionych głębszej treści. Myślę, że na pierwszy plan wysuwa się problem człowieka, który z natury jest dobry. Jest to pokazane na przykładzie Alexa. Tyle tylko, że niektórzy tak jak on potrzebują więcej czasu i pracy, aby to zrozumieć, a mówiąc jaśniej, takim osobom trzeba po prostu zafundować pranie mózgu.
Od strony technicznej film poraża. Produkcja z 1971 roku wygląda na film z przełomu lat 80. i 90. Nie mówię o efektach na miarę tych z "Transformers" czy "Iron Mana", ale reżyser wykorzystał cały arsenał jaki posiadał. Wszystko jest perfekcyjnie dopracowane, a przejścia pomiędzy efektami tak precyzyjne, że widz ma nieodparte wrażenie, że znajduje się w samym środku akcji. Nie mogę nie powiedzieć również o genialnym aktorstwie, bo rzadko się zdarza, żeby wszyscy aktorzy zagrali w filmie na równym wysokim poziomie. Moim zdaniem na plus jest również muzyka, która jest jednak bardzo specyficzna, co nie wszystkim może się spodobać, ale to już kwestia gustu.
Na koniec podsumowanie. "Mechaniczna pomarańcza" jest filmem, który już dawno zapisał się w historii kina i tak już pewnie pozostanie. Jest to głównie zasługa wybitnego reżysera, jakim był Stanley Kubrick. Trzydzieści osiem lat wcześniej pokazał rzeczywistość, która jest aktualna do dzisiaj, dzięki czemu jego film jest ponadczasowy. Obowiązkowa pozycja dla koneserów filmów.

(filmweb.pl)

Chinatown


Ciężko jest pisać recenzje filmów takich jak "Chinatown" Romana Polańskiego gdyż obecnie jest to już(31 lat od powstania filmu) żelazna klasyka i lektura obowiązkowa dla każdego kinomana. Film ten opowiada w sumie dość prostą historię kryminalną o detektywie poszukującym dla pewnej kobiety dowodów zdrady jej męża(de facto bogatego przedsiębiorcy)ale to tylko pozory... W chwili gdy wydaje sie nam iż historia ta nie jest w stanie as wciągnąc następuje nagły zwrot akcji, nic nie jest takie jak wydawało się nam jeszcze kilka minut wcześniej a kryminalna intryga z każdą chwilą staje się coraz bardziej zagmatwana a zakończenia tej historii naprawdę nie sposób przewidzieć. Głównymi zaletami tego filmu są moim zdaniem scenarisz(uhonorowany Oscarem) i wspaniale oddany przez reżysera klimat Los Angeles lat 40-stych(tu wielkie oklaski dla Polańskiego). Jeśli chodzi o aktorstwo jest to zdecydowanie film jednego aktora, gdyż praktycznie w każdej scenie widzimy wspaniałego Jacka Nicholsona, od którego jak zwykle zresztą ciężko oderwać wzrok, krótki acz znaczący epizod gra także sam reżyser... Gorąco polecam ten film, który nawiązując do klasyki kina noir i czarnego kryminału(np do "Sokoła Maltańskiego") okazał się przebić swoich poprzedników i już na zawsze wejść do historii kina...

(filmweb.pl)

Obywatel Kane


Rok 1939. Orson Welles przybywa do Hollywood z zamiarem nakręcenia filmu. Jako debiutant bez żadnych wcześniejszych (filmowych) osiągnięć dostaje niesamowitą okazję: kontrakt z RKO i całkowitą swobodę działania - coś takiego jest ewenementem nawet dzisiaj. Mając za sobą różnorodne sukcesy teatralne Orson ruszył do pracy. Jednak problemy sprawiły, że ten, by nie strącić umowy, chwycił się kilkunastu zapisków z życia prywatnego Williama Randolpha Hearsta. Okazały się idealnym materiałem na scenariusz: wielka saga o wzlotach i upadkach ofiary amerykańskiego snu. Prace ruszyły w największej tajemnicy, jednak pewne drobiazgi wyciekły i tym samym otworzyły lawinę gniewu tego ponad 70-letniego potentata prasowego. W oczach Wellesa był on tylko staruszkiem, w oczach samego Hearsta nowicjusz z RKO był tylko płotką. Obaj nie doceniali przeciwnika. Rozpoczęła się wojna, której efektem było niemal zniszczenie "Obywatela Kane'a". Propaganda prowadzona przeciw Wellesowi była nieziemska, żadne kino nie chciało wyświetlać jego filmu. W końcu film dotarł do widowni. Z marnym skutkiem. Był zbyt świeży, odważny, nowoczesny? Kto ich tam wie...
1.Wkład w kinematografię.
Wiele rzeczy znalazło swe miejsce właśnie w tym filmie, inne zostały udoskonalone. Ruchy kamery i nietypowe ujęcia, operowanie światłem czy makijaż - o takich drobnostkach jak zwiększenie ogniskowej nie wspominając: to wszystko miało kolosalny wkład w kinematografię.
2. Pierwszy film przekraczający granice.
Film ten łamie wszystkie ówczesne reguły, jakimi rządził się film: nie jest określony gatunkowo, można go interpretować, nie jest do końca jasny i jednoznaczny. Przedstawiciel stylu zerowego.
3.(najważniejszy dla mnie) Wielowymiarowa treść.
Jest to pierwszy i najlepszy film w historii poruszający problem jednostki. Stosujący symbolikę i sztuczki techniczne nie do bajerowania widza, ale próbujący ułatwić widzowi interpretację chodzącej zagadki, jakim był Charles Foster Kane. Choćby takie oświetlenia: jego twarz bardzo rzadko jest pokazana w pełni, częściej w półmroku lub całkowitym zaciemnieniu. Również sama kamera sprawia wrażenie, jakby bała się spojrzeć na niego z góry, władczo. To on patrzy na kamerę z góry, rządzi nią, panuje nad całością. Film niesie ze sobą również przesłanie: nie zdołasz pojąć drugiego człowieka, jeśli ten na to nie pozwoli. Ma wyraźną klamrę: zaczyna się i kończy spojrzeniem na ogrodzenie posiadłości Kane'a z tabliczką "Zakaz wstępu"...
(fimweb.pl)

Requiem dla snu


"Po obejrzeniu tego filmu nie będziesz tą samą osobą" (Sight & Sound) - zdanie to najkrócej i najlepiej oddaje moc wrażeń jakie przynosi najnowszy film Darrena Aronofsky'ego "Requiem dla snu". Widziałem w życiu kilka obrazów, które szokują i zmieniają sposób w jaki patrzysz na świat, ale to co zaserwował Aronofsky naprawdę miesza w głowie. Obraz młodego reżysera jest wizją upadku na samo dno ludzi dotkniętych nałogiem i tak naprawdę nie jest istotne jaki to nałóg. Ofiary uzależnienia, czy to narkomanii, czy telewizji, jak to jest w przypadku bohaterów, czy alkoholu lub seksu, podążają w jednym kierunku, po równi pochyłej, na samo dno. Głównymi postaciami filmu są telewizyjna maniaczka Sara Goldfarb (Ellen Burstyn), jej syn Harry (Jared Leto), jego dziewczyna Marion (Jennifer Conelly) oraz ich przyjaciel Tyrone (Marlon Wayans). Jednak to nie ci ludzie są głównymi bohaterami, bohaterem jest ich nałóg.
Harry i Tyrone stoją u progu narkomańskiej drogi, palą jointy, sniffują kokainę (?), wstrzykują heroinę (?), po prostu eksperymentują dla zabawy z substancjami psychoaktywnymi. Postanawiają też na narkotykach zarabiać. Prochy mają być dla nich kluczem do sukcesu. Na początku jest tak rzeczywiście. Chłopaki odkładają niemałą sumkę a przy okazji żyją i bawią się. Harry planuje wspólną przyszłość z Marion, która chce otworzyć sklep z ciuchami własnego projektu i własnej produkcji. Gdy Tyrone ma awansować w narkomanskiej hierarchii wybucha wojna gangów a Tyrone zostaje aresztowany. Wszystkie odłożone pieniądze idą na kaucję. W mieście nie ma towaru. A okazuje się, że obaj przyjaciele i Marion potrzebują przyładować...
Matka Harry'ego, kobieta samotna, namiętnie i pasjami ogląda telewizję. Pewnego dnia dostaje aplikację, która po wypełnieniu pozwoli jej wystąpić w telewizji.. Po odesłaniu dokumentu Sara próbuje zmieścić się w swoją najelegantszą sukienkę aby móc w niej wystąpić w tv. Niestety, lata zrobiły swoje i Sara musi zastosować dietę by móc się zmieścić w ubranie. Jak się okazuje dieta stanowi dla niej ogromne wyzwanie, wszystko na co spojrzy przyjmuje formę jedzenia. Gdy dowiaduje się, że w sąsiedztwie jest klinika która leczy nadwagę farmakologicznie, postanawia spróbować tej metody. Okazuje się, że środki przepisane przez lekarza to psychotropy, a konkretnie speed (amfetamina?). Sara zostaje, jak jej syn, narkomanką, tylko nie zdaje sobie z tego sprawy. Wszyscy wpadają w nałóg, który doprowadzi każdego z bohaterów do zguby. Postaci różni tylko sposób w jaki zaczęła się ich "przygoda" z prochami, dalsza droga dla wszystkich wyglada tak samo.

(filmweb.pl)

Deszczowa piosenka


Takich filmów już się dziś nie kręci. Jaka szkoda! "Deszczowa piosenka" to nie tylko - bezsprzecznie - najlepszy musical wszech czasów, ale w ogóle jedna z czołowych produkcji w dziejach kina. Ten entuzjazm, ta ekspresja... uśmiech bezczelnie wykrzywia usta, a nogi rwą się do tańca. "Deszczowa piosenka" prezentuje nam czasy dźwiękowego przełomu w filmie amerykańskim. Produkcje nieme spychane są na kinowy margines, wielkie wytwórnie tymczasem - aby nie wypaść z obiegu - muszą reagować błyskawicznie. Widz rzucony zostaje na plan kolejnej superprodukcji Monumental Pictures z Donem Lockwoodem (Gene Kelly) i Liną Lamont (Jean Hagen) w rolach głównych. Premierowa, niema wersja filmu, przyjęta zostaje z entuzjazmem, w międzyczasie do kin trafia jednak pierwsza produkcja nowej fali - "Śpiewak Jazzbandu" - co zmusza wytwórnię do przygotowania nowej, dźwiękowej edycji.
Wszystko to jest tylko pretekstem do prezentacji szeregu porywających popisów - zarówno tanecznych, jak i muzycznych. Aktorzy prężą się i wyginają, a fantastyczne występy przeplatane są ciekawą fabułą, podszytą w dodatku niebanalnym - choć stricte slapstickowym - humorem. Wszystko zmierza do szczęśliwego zakończenia, jednocześnie bawiąc i wciskając w fotel. Grace KellyKelly, Hagen, a także Donald O'Connor i Debbie Reynolds są klasą dla siebie - aż dziwi, że tylko występ tej drugiego doczekał się oscarowej nominacji. Brak słów, by w pełni wyrazić ekspresyjne zaangażowanie i radość, jaką wnoszą na ekran członkowie aktorskiej ekipy.
Znakomicie zagrane, pięknie napisane, świetnie zaśpiewane. Nic dziwnego, że aż trzy melodie z "Deszczowej piosenki" trafiły na listę stu najlepszych filmowych piosenek wszech czasów Amerykańskiego Instytutu Filmowego. Scena, w której Kelly biega po deszczu śpiewając "Singin' in the rain" na stałe przeszła już do historii kina, a "Good Morning" i "Make'em Laugh" także nie pozostają obce wielbicielom wielkiego ekranu. Główny bohater (będący także współreżyserem) do spółki z Stanleyem Donenem przygotowali nam występ porywający, obok którego nikt - niezależnie od stosunku do kinowych musicali - nie powinien przejść obojętnie.

(filmweb.pl)

Światła wielkiego miasta


"Światła wielkiego miasta" należy rozważać nie tylko w kategoriach świetnej komedii, ale przede wszystkim dzieła symbolicznego, zadającego pytanie o sens ludzkiego życia. Okazuje się, że włóczęga, który nie ma nic, bardziej cieszy się życiem niż człowiek, który teoretycznie posiada wszystko. Milioner nie stroni jednak od alkoholu i to w głównej mierze przyczynia się do jego zakrzywionego spojrzenia na świat. Co jakiś czas miewa stany depresyjne, które owocują próbami samobójczymi. W jednej ze scen bez chwili zawahania wyrzuca oprawione w ramkę zdjęcie żony, po czym sięga po whisky. Innym symbolem jest postawa Charliego wobec ukochanej. Od samego początku główny bohater wykazuje niespotykany wręcz altruizm - kupuje od dziewczyny kwiatek, choć w kieszeni ma ostatnie centy. Potem, korzystając z pomocy bogatego znajomego, wspomaga ją finansowo. Robi to w sposób naturalny. Automatyzm jego działań sprawia, że poddajemy w wątpliwość fakt niemal oczywisty - człowiek powinien zadbać przede wszystkim o siebie. Tymczasem Charlie przedkłada los niewidomej kwiaciarki ponad swoje życie. Idealny wzór miłości i poświęcenia - to cechuje bohatera chaplinowskiego. I jeszcze o jednym symbolu. Zakończenie "Świateł wielkiego miasta", które osobiście uważam za jedno z najpiękniejszych w historii kina, dostarcza nam ukrytą aluzję. Gdy główny bohater pyta ukochaną, czy już widzi, a ta odpowiada: "Yes, I can see now". Tak naprawdę możemy to rozumieć w dwojaki sposób: dziewczyna widzi, gdyż odzyskała wzrok; ale również rozumie, kto był jej wybawcą ("see" to po angielsku także "rozumieć"). Po chwili przyciska dłoń Charliego do piersi. Film ten spełnia niemal wszystkie wymogi światowej kinematografii: doskonała gra aktorska, perfekcyjnie dopracowany scenariusz, wspaniała muzyka, bez której poszczególne sceny nie zapadałyby tak głęboko w pamięć. Dlaczego więc "Światła wielkiego miasta" kompletnie pominięto przy oscarowych nominacjach? Odpowiedź wydaje się prosta: w ciągu zaledwie kilku lat od "Śpiewaka jazzbandu" filmy nieme uznano za przestarzałe i, co za tym idzie, gorsze. Chaplin nigdy zresztą nie miał szczęścia do nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej. Przypomnijmy, że jedynego Oskara, i to Honorowego, najsłynniejszy włóczęga świata otrzymał dopiero w 1972 roku.

(filmweb.pl)

Absolwent


"Absolwent" to jeden z tych filmów, które nie wymagają rekomendacji. Nakręcona w 1967 roku przez Mike'a Nicholsa komedia do dziś nie tylko bawi, ale wzbudza podziw ze względu na wspaniałe aktorstwo, niezapomnianą muzykę, błyskotliwy scenariusz, ciekawe zdjęcia i oczywiście brawurową reżyserię.
Ekranizacja powieści Charlesa Webba, za prawa do adaptacji której producent Lawrence Truman zapłacił kilkadziesiąt lat temu 1000 dolarów, była jednym z najgłośniejszych filmów lat 60. Z młodego Dustina Hoffmana uczyniła gwiazdę, a Mike Nichols stał dzięki "Absolwentowi" jednym z najbardziej cenionych reżyserów Hollywood. Film otrzymał 5 nominacji do Oscara® i jedną statuetkę za najlepszą reżyserię.
"Absolwent" jest jednym z nielicznych filmów, które opierają się próbie czasu. Komedia, która liczy już sobie grubo ponad 30 lat wzbudza emocja u coraz to nowych pokoleń widzów.
Ponieważ sama zaliczam się do fanów "Absolwenta" bardzo ucieszyłam się na wieść, że obraz ten ukaże się w naszym kraju na DVD i to w ekskluzywnej serii QDVD.
"Absolwent" ukazuje się w wydaniu jednopłytowym. Pudełko z krążkiem jest dodatkowo zapakowane w kartonowe etui zatem całość bardzo elegancko wygląda na półce. Wydanie jest oczywiście przygotowane w pełnej polskiej wersji językowej, które obejmuje spolszczenie nie tylko filmu, ale również menu i wszystkich dodatków.

(filmweb.pl)

Wściekły byk


Wybitny reżyser Martin Scorsese w momencie realizacji "Wściekłego byka" miał już na koncie kilka sukcesów. Podpisał udany "Kto puka do moich drzwi?", który trafił na ekrany kin, wywołując zainteresowanie widzów i krytyków. W "Ulicach nędzy" po raz pierwszy dochodzą do głosu charakterystyczne dla reżysera motywy, powracające i przewijające się przez całą jego późniejszą twórczość: religijne rozdarcie, brutalna przemoc czy gangsterski świat. Dodatkowo film objawił kinu jednego z najznakomitszych aktorów w historii, z którym Scorsese będzie współtworzył swe najlepsze filmy, Roberta De Niro. Po dramacie obyczajowym "Alicja już tu nie mieszka", gdzie reżyser potwierdził umiejętność trafnego doboru i prowadzenia aktorów, powstał nagrodzony w Cannes Złotą Palmą, sugestywny i wstrząsający "Taksówkarz". Realizując "Wściekłego byka", twórca "Ulic nędzy" nie musiał więc niczego udowadniać ani schlebiać gustom, markę miał wyrobioną. Po ogromnym sukcesie w Cannes mógł sobie również pozwolić na stworzenie autorskiej i kameralnej opowieści o bokserze, który stopniowo rujnuje sobie życie. Powraca więc temat autodestrukcji, zawsze atrakcyjny do przedstawienia na ekranie.
Fabuła filmu luźno i wybiórczo opiera się na historii boksera Jake'a "Wściekłego byka" LaMotty. Obserwujemy jego ciężką pracę, nieudane życie osobiste, drogę na szczyt, bolesny z niego upadek i ostateczne upokorzenie. Scorsese bardzo skrupulatnie podszedł do tematu, aby filmowi nadać autentyzmu i głębszego wymiaru postanowił użyć czarno-białej taśmy. Zadbał również o realizm w scenach rozgrywających się na bokserskim ringu. Sceny walk są dynamiczne i porywające. Reżyser bardzo pewnie prowadzi narrację, doskonale wie, co chce pokazać, obudowuje film ramą, która warunkuje nasze spojrzenie na życie LaMotty. Zaprezentowana przez niego biografia zdecydowanie odbiega od typowych filmowych życiorysów: jest pesymistyczna, zagląda w najciemniejsze zakamarki duszy bohatera, nie stara się go też usprawiedliwić. Przedstawia go takim jakim najpewniej był.

(filmweb.pl)

Moulin rouge


Kiedy byłam małą dziewczynką, kino nieodłącznie kojarzyło mi się z magią. Każde spotkanie z ekranowymi bohaterami było wielkim przeżyciem, pozostawiającym wspomnienia na długie, długie dni. Z biegiem czasu i z rosnącą w zastraszającym tempie ilością obejrzanych filmów, moja fascynacja lekko stopniała, choć kino przerodziło się w prawdziwą życiową pasję, by w końcu osadzic się głęboko także w życiu zawodowym. Wydawało mi się jednak że straciłam już tę dziecięcą wrażliwość i radość z oglądania ruszających się obrazów. Baz Luhrmann swoją wizją Moulin Rouge sprawił jednak, że znów stałam się tym małym szkrabem, z zapartym tchem i otwartą buzią chłonącym obrazy i dźwięki płynące w ciemnościach z dużego ekranu.
Film jest historią miłosną pięknej kurtyzany Satine i ubogiego poety Christiana, osadzoną w kuluarach najsłynniejszego i najbardziej skandalizującego nocnego klubu Paryża przełomu wieków. Tam spotykali się przedstawiciele wszystkich klas i środowisk, od arystokratów i bogaczy, po robotników, artystów, przedstawicieli cyganerii artystycznej, girlsy i prostytutki. Historyczny Moulin Rouge ma u Luhrmanna całkiem współczesny wymiar, nasuwa się tu wyraźne skojarzenie z nowojorskim nocnym klubem Studio 54 z końca lat 70-tych, w którym obok bogatych i wpływowych przedstawicieli elity spotkać można było młodych, pięknych i biednych. Powróćmy jednak do głównego tematu - miłości. Jak mówi sam reżyser, "Moulin Rouge" to "film o ludziach, którzy wyrzekają się młodzieńczego idealizmu, opowieść o tym, jak zmieniamy swój punkt widzenia na prawdę, piękno, wolność, a przede wszystkim - miłość". Nie jest to bowiem miłość beztroska, na jej drodze staje marzenie Satine, by zostać prawdziwą aktorką, podsycane przez tego trzeciego, czyli bogatego księcia, mogącego sfinansować to wielkie marzenie pod warunkiem spędzenia z nim paru upojnych nocy. Główną przeszkodą jest jednak ciężka choroba, której nie daje się przezwyciężyć. Jesteśmy świadkami miłości, która nie ma szans na spełnienie. Zostajemy pouczeni, że życie wymyka się często spod naszej kontroli, ci, których kochamy, umierają, i nie wszystkie związki mają szansę przetrwać.

(filmweb.pl)

Łzy słońca


Antoine Fuqua, pracujący w przemyśle filmowym już od dobrych paru lat, zasłynął dopiero zrealizowanym w 2001 roku dramatem policyjnym "Dzień próby". Znakomita sensacyjna opowieść zyskała sobie ogromną popularność wśród widzów oraz przychylność krytyków i branży, czego wyrazem była chociażby statuetka Oscara przyznana odtwórcy jednej z głównych ról, Denzelowi Washingtonowi. Wszyscy z narastającym napięciem oczekiwali kolejnego dzieła reżysera, a pogłoski jakoby miał być to najlepszy militarny thriller od czasów "Helikoptera w ogniu" tylko to napięcie podsycały. Niestety, "Łzy słońca" okazały się totalną porażką, w której wszyscy - od scenarzysty, poprzez reżysera, na aktorach skończywszy - usiłowali w ckliwy i pozbawiony dystansu sposób przez 2 godziny przekonywać nas o wspaniałomyślności i odwadze amerykańskich żołnierzy. Bohaterem filmu jest pułkownik Walters (Bruce Willis), którego misją jest uratowanie amerykańskiej lekarki Leny Kendricks (Monica Bellucci) z ogarniętej wojną domową Nigerii. Grupka żołnierzy przybywa więc do wioski, w której pani doktor leczy rannych w walkach z rebeliantami, próbującymi w bezkompromisowy sposób przejąć władzę w kraju. Lena nie chce jednak słyszeć o ewakuacji, chyba że dzielni żołnierze zabiorą do sąsiedniego Kamerunu także jej kilkudziesięciu podopiecznych. I jak można przewidzieć, choć niechętnie i wbrew rozkazom dowództwa, Walters zgadza się na takie rozwiązanie, narażając na szwank życie własne i towarzyszących mu kompanów.

(filmweb.pl)

Między niebem a piekłem


Nie tak dawno mieliśmy okazję uświadomić sobie dzięki Fabryce Snów, że miłość znaczy tyle, co nigdy nie musieć powiedzieć "przepraszam". "Między piekłem a niebem" to jeden z najbardziej złożonych metafizycznych obrazów, jakie Hollywood wypuściło w całej swojej historii. Mamy okazję wysłuchać całych serii irytujących wykładów na temat ludzkiej pogoni za szczęściem i miłością, które to nawet śmierć potrafią zwyciężyć. Mamy okazję przyjrzeć się całej palecie możliwości powiedzenia "Nie poddam się!", który to motyw przewija się w filmie jak mantra, oraz usłyszeć, jak to czasem porażka staje się zwycięstwem i na odwrót.
"Między piekłem a niebem" to ekranizacja powieści Richarda Mathesona, którą pokierował Nowozelandczyk, Vincent Ward, znany nam z jednej strony jako twórca obrazów niezwykle komercyjnych, a z drugiej jako niepoprawny marzyciel. Film opowiada nam historię jednej z najszczęśliwszych par świata, której po zejściu z tego świata przychodzi spotkać się ponownie w zaświatach już jako bardziej złożone osobowości - "dusze" w boskim znaczeniu tego słowa. Ta alegoria opływa wprost w niebiańskie efekty specjalne i sentymentalne spotkania bohaterów i kończy się, żeby daleko nie odbiegać klimatem – jak "Titanic".

(filmweb.pl)

Chicago


"Chicago", tegoroczny zdobywca największej ilości Oscarów w chwili premiery wzbudzał ogromne emocje. Widzowie albo piali z zachwytu nad obrazem Roba Marshalla, albo psioczyli na Amerykańską Akademię Filmową, z której werdyktem się nie zgadzali. Doświadczył tego również niżej podpisany, który po opublikowaniu recenzji musicalu został zasypany stertą maili, w których czytelnicy dawali mu do zrozumienia, że pisanie o filmach nie jest rzeczą, z którą powinien wiązać swoją przyszłość. :)
Wszelkie przejawy publikacji reklam na nośnikach, za które odbiorca musi wyłożyć konkretną kasę irytowały mnie od zawsze, ale mogłem je 'przełknąć', jeśli były tylko dyskretnie podane. W przypadku "Chicago" jednak nieco przesadzono. Na drugiej płycie materiały reklamowe zajmują dużo więcej miejsca, niż powiązane z filmem dodatki.
Zacznijmy jednak od początku.
Z zewnątrz "Chicago" prezentuje się całkiem przyjemnie. Plastikowe pudełko zapakowane jest w tekturowe etui, które sprawia, że całość prezentuje się niezwykle elegancko. W pudełku oprócz płytek znajdziemy również niewielką książeczkę z listą tytuów oferowanych obecnie przez SPI i SPInkę.
(filmweb.pl)

Amadeusz


Jeden z najbardziej niezwykłych kompozytorów w historii muzyki. Urodzony w Salzburgu jako siódme dziecko kompozytora i skrzypka Leopolda Mozarta oraz Anny Marii (z domu Pertl). Człowiek, który w wieku pięciu lat skomponował swój pierwszy utwór. Geniusz, który potrafił podpalić serca żywym ogniem, nie tylko ludziom sobie współczesnym, ale i każdemu następnemu pokoleniu. Może nie był nad wyraz oryginalny, ale za to potrafił okiełznać niezwykłą melodykę i harmonię. Pisał w głowie, przelewając następnie często gotowe utwory na papier. Kochał pisać opery, co słychać, płoną własnym życiem; nie znaczy to, że umniejszał rolę innych utworów. Wręcz przeciwnie. Co zrodziło się w jego głowie, było piękne. Był to głos samego Boga... Johannes Chrysostomus Wolfgangus Teofilus Mozart. Ale znamy go jako Wolfgang Amadeusz Mozart. Jako materiał na film wziął go Milos Forman; i przyznać trzeba, że udało mu się to wyśmienicie. Poznajemy mistrza Antonio Salieriego (F. Murray Abraham), starca szacownego, do którego przychodzi ksiądz. Klecha staje się uczestnikiem niesamowitej opowieści, czy raczej spowiedzi. Salieri wspomina swoje życie od momentu, kiedy poznał sławnego kompozytora, Mozarta (Tom Hulce), aż do chwili, kiedy 'go zabił'. Opowiada całą swoją intrygę, którą knuł, aby wygryźć młodego i hulaszczego kompozytora z łask cesarza. Bo od kiedy na dworze pojawił się ów młodzieniec, stary mistrz został zepchnięty w cień. Nikt już się nim nie zachwyca, nie jest już w centrum uwagi. Uważa, że Bóg go opuścił, nie kocha już jego muzyki.

(filmweb.pl)

Sztuczna inteligencja


"Sztuczna inteligencja", najnowszy film Stevena Spielberga to obraz, który na długo przed swoją premierą wzbudzał emocje wśród kinomaniaków na całym świecie. Ojcem duchowym projektu był Stanley Kubrick, który ekranizację opowiadania Briana Aldissa "Supertoys Last All Summer Long", po raz pierwszy opublikowanego w roku 1969, planował od wielu lat, ale ówczesna technologia nie pozwalała jeszcze na realizację wymarzonego filmu. W 1979 r. autor "Lśnienia" poznał Spielberga i uznał, że to on lepiej się nadaje do tego, żeby stanąć za kamerą na planie "Sztucznej inteligencji". Obaj artyści wielokrotnie dyskutowali na temat tego projektu i uznali, że ekranizacji opowiadania Aldissa dokonają wspólnie - Kubrick zajmie się jego produkcją, a Spielberg reżyserią. Niestety, nagła śmierć brytyjskiego reżysera uniemożliwiła realizację tego ambitnego planu. Od realizacji "Sztucznej inteligencji" nie odstąpił jednak Spielberg, który obrazem tym postanowił złożyć hołd pomysłodawcy całego przedsięwzięcia.
Na premierę filmu oczekiwano z ogromną niecierpliwością. Wielbiciele kina twierdzili, że "A.I." będzie najważniejszym dziełem w dorobku Stevena Spielberga, które podobnie jak obrazy Kubricka wyprzedzi znacznie swoje czasy. Kiedy jednak film trafił do kin przyjęty został z mieszanymi uczuciami. Jedni wychwalali go pod niebiosa, inni twierdzili, że obraz jest jednym z najgorszych, jakie dane im było oglądać. "Sztuczna inteligencja" nie odniosła również sukcesu komercyjnego, mimo że w niektórych krajach, np. w Japonii film podczas

(filmweb.pl)

Ciekawy przypadek Benjamina Buttona


David Fincher zrobił ładny film. Po tym zdaniu recenzja mogłaby się spokojnie skończyć, bo też co jeszcze dałoby się o "Benjaminie Buttonie" napisać? O ekranowym kolibrze będącym metaforą ludzkiego życia? O Bradzie Pitcie, którego można by zastąpić wieszakiem na płaszcze i nikt prawdopodobnie nie zauważyłby różnicy? A może o rewolucyjnych efektach specjalnych – jeśli Hollywood zacznie stosować je masowo, już wkrótce zza grobu do kin powrócą James Dean, Marlon Brando i setki innych legendarnych aktorów. Ciekawy przypadek Davida Finchera pokazuje, jak zdolny i niepokorny reżyser porzucił szokujące pomysły na rzecz ugrzecznionego mainstreamu. Dlatego w filmie za 180 milionów dolarów znajdziecie tylko stek banałów ubranych w szaty poważnych maksym. Tytułowy bohater to już zupełny nudziarz – gdyby nie trapiąca go przypadłość, zasługiwałby na tytuł najmniej interesującego człowieka na Ziemi. Film w blisko trzy godziny streszcza jego całe życie, ale po seansie trudno określić, czy Button miał jakieś hobby albo czy istniało zajęcie, w którym był naprawdę dobry. U Finchera starzejący się od tyłu mężczyzna to zaledwie figura niosąca ze sobą przesłanie dotyczące ludzkiego losu – ten zaś niemal zawsze wiąże się z niespełnieniem. Ukochana Benjamina, Daisy (Blanchett), chciała być słynną tancerką, ale uliczny wypadek na zawsze pogrzebał jej marzenia. Kochanka bohatera (Swinton) pragnęła jako pierwsza kobieta przepłynąć wpław kanał La Manche, ale tuż przed dotarciem do celu straciła siły. A co z samym Buttonem? Nie miał nigdy wielkich ambicji, ale mogło to wynikać z faktu, że całe dzieciństwo i młodość spędził w domu starców. Tamtejsi pensjonariusze uświadomili go skutecznie, iż życie nie ma sensu. Pozbawiony przedwcześnie złudzeń stracił szansę na dokonanie wielkich czynów. Stał się jednym z miliardów szarych osobników, o których nikt nie będzie pamiętał.
(filmweb.pl)

Między słowami


Sceneria, w której przyszło im się znaleźć nie sprzyja zakochaniu, jednak powoduje, że dwójka Amerykanów zaczyna zbliżać się do siebie coraz bardziej, jakby każde z nich chciało się ogrzać przy cieple tego drugiego.
O takich jak Charlotte i Bob mówi się pokrewne dusze. Spotykają się w luksusowym hotelu, miejscu, gdzie po dłuższym czasie anonimowość staje się dokuczliwa. Starzejący się aktor, który kręci reklamówkę whisky (doskonały w tej roli Bill Murray) i młoda kobieta, absolwentka filozofii, która przyjechała do Tokio z mężem, wziętym fotografem i pod jego nieobecność nudzi się w hotelowym pokoju.
Powoli dostosowujemy się do powolnego tempa życia bohaterów, przez pryzmat ich doświadczeń poznajemy odmienne kulturowo miejsce. Znajomość, którą z rozwagą pielęgnują stopniowo przeradza się w specyficzną więź. Zaczynają dostrzegać, że życie, które do tej pory prowadzili jest zamiast czegoś, co mogłoby się zdarzyć.
Widzimy tylko tyle, ile pokazuje nam kamera, reszta rozgrywa się w niedopowiedzeniach, spojrzeniach i gestach. Odkrywamy ich wnętrze stopniowo, tak jak oni odkrywają je dla siebie, nie robiąc w zasadzie nic szczególnego, bo Charlotte i Bob większość czasu spędzają w barze lub oddają się długim konwersacjom. To po prostu bycie ze sobą, pełne czułości, zrozumienia i subtelnie sączącego się erotyzmu. Historia, w której aż kipi od emocji pełna jest ledwie wyczuwalnych tonów, niedopowiedzeń i przemilczeń. Brak satysfakcji, smutek, rozczarowanie wszystkie te uczucia zdają się nie opuszczać dwójki zagubionych i wyobcowanych bohaterów, ale Copola skutecznie unika melodramatycznych wyznań. To sentymentalizm bardzo delikatny i skrzętnie ukrywany.

(filmweb.pl)

Miasto Boga


Życie toczy się tu szybko, tak jak cały film, który stanowi układankę wielu świetnie pasujących do siebie elementów. Doskonałe zdjęcia - podczas ostatniego festiwalu Camerimage ich autor Cesar Charlone otrzymał Złotą Żabę - dynamiczna narracja i montaż, zmiany tempa, kolorów, stylów filmowania powodują, że nie można nie zwrócić uwagi na sposób realizacji obrazu, ale i treści nic zarzucić sie nie da, bo przerażająca rzeczywistość opisana została naprawdę przekonywująco.
Film podzielony jest na trzy części (trzy dekady), a jego akcja obejmuje okres od lat 60. do 80. Narratorem opowieści jest Kapiszon, który jako jeden z niewielu nie ma zamiaru zostać bandytą, ale fotografem i dzięki tym zainteresowaniom wyrwie się ze slumsów. Widzimy go jako dwudziestoparolatka obserwującego bezwzględną rywalizację dwóch gangów. Za chwilę akcja przenosi się wstecz, kiedy Kapiszon jako dziecko biega za piłką z kolegami, którzy niebawem od napadów przejdą do zajęć bardziej opłacalnych, czyli do handlu narkotykami.
"Miasto Boga" ma wielu bohaterów, wyrazistych i w gruncie rzeczy podobnych do siebie, a także wiele wątków. Mamy tu błyskawiczne zwroty akcji i liczne retrospekcje. Nic nie dzieje się po kolei. Obrazy zmieniają się szybko i szybko też poddajemy się specyficznemu rytmowi filmu. Widzimy świat bez zasad, gdzie takie pojęcia jak przyjaźń, miłość, prawda, nie mają większego znaczenia. Obserwujemy tworzenie narkotykowej mafii, walki gangów, przejęcie władzy w dzielnicy przez Małego Ze, którego armią są małe dzieci zabijające bez opamiętania. Widzimy również trudny proces dorastania. Bolesny, chociaż mieszkańcy dzielnicy zdają się szybko przyzwyczajać do swojego życia. Jak gdyby było to oczywiste, że egzystuje się tak jak wszyscy, że ginie się od kuli się mając kilkanaście lat. Ich przyszłość będzie taka sama, jak ich starszych braci i kolegów. Następni stoją już w kolejce, aby objąć przywództwo, sprzedawać narkotyki, zabijać. Taka jest kolej rzeczy w Mieście Boga. Życie ludzkie nie ma tu wielkiej wartości, ceni się siłę, pieniądze i wpływy.

(filmweb.pl)h

Slumdog - milioner z ulicy


Danny Boyle uwielbia pokazywać na ekranie fekalia. W "Trainspotting" mieliśmy magiczną scenę, w której główny bohater nurkuje w klozecie, by wśród pływających kup odnaleźć opiumowy czopek. W oscarowym "Slumdogu" brytyjski reżyser przeszedł samego siebie, przedstawiając siedmioletniego chłopca, który decyduje się wskoczyć do wypełnionej odchodami, wykopanej w ziemi dziury i w ten sposób zdobyć autograf ukochanego gwiazdora filmowego Amitabha Bachchana. Scena okazuje się kluczowa dla całego filmu. Po pierwsze, mówi nam wiele o charakterze Jamala, gotowego na wszystko, aby spełnić swoje marzenia. Po drugie, stanowi ona czytelną i dosadną metaforę Indii, w których rozgrywa się akcja "Slumdoga" - kraju, gdzie bogactwo i niemal boski kult celebrytów sąsiaduje z niewyobrażalną nędzą oraz brakiem szacunku dla ludzkiego życia. Jamala poznajemy, gdy w wieku osiemnastu lat startuje w teleturnieju "Milionerzy". Choć chłopak jest wychowanym w slumsach półanalfabetą, bez problemu odpowiada na kolejne pytania, które mogłyby sprawić problem nawet osobom z tytułami naukowymi. Organizatorzy, podejrzewają bohatera o oszustwo, wzywają więc policję. W trakcie brutalnego przesłuchania Jamal zaczyna snuć historię swojego życia. Tylko w ten sposób jest w stanie wyjaśnić, jak udało mu się dotrzeć do finałowego pytania za dwadzieścia milionów rupii.

(filmweb.pl)

Popiół i diament


W przeciwieństwie do literackiego pierwowzoru Jerzyego Andrzejewskiego, który ukazał się tuż po wojnie (czyli w czasach stalinowskich), akcja filmu została skondensowana i rozgrywa się zaledwie w ciągu jednaj doby. Maciek (Zbigniew Cybulski), młody akowiec, dostaje rozkaz zlikwidowania sekretarza PPR - Szczuki (Wacław Zastrzeżyński). Wraz ze swym partnerem i przyjacielem Andrzejem (Adam Pawlikowski) starają się wykonać to zadanie; nie udaje się - giną niewinni ludzie. Zobowiązani zostają więc do ponownego zamachu i trafiają do hotelu, w którym znajduje się również Szczuka. Maciek zakochuje się w przypadkowo poznanej barmance Krystynie (Ewa Krzyżewska), co powoduje jego wewnętrzne rozdarcie między obowiązkiem i koniecznością wykonania rozkazu, a spełnieniem w miłości i wzięciem odpowiedzialności za własną przyszłość. Niezwykle istotne jest to, że film powstał już po wydarzeniach Października 1956 roku, gdy powojenne nadzieje zostały brutalnie zawiedzione. Nastroje te znajdują odzwierciedlanie w postawach bohaterów, którzy doskonale zdają sobie sprawę z tragicznego położenia. Muszą oni bowiem walczyć już nie z najeźdźcą, ale z komunistami, czyli rodakami. Jednak Wajda pozostawia nadzieję - gdy Maciek ostatecznie wykona zadanie, umierający Szczuka osunie się w jego ramiona. Zasugerowana zostaje w ten sposób więź łącząca antagonistów. Przedstawiona w filmie tragedia ma wymiar niemal antyczny. Nieprzypadkowo reżyser skorzystał z jedności miejsca, czasu i akcji, co potęguje siłę i wymowę filmu.
(filmweb.pl)

Iluzjonista


"Iluzjonista" to film baśniowy. Nie tylko ze względu na magiczne sztuki wykonywane przez głównego bohatera, ale przede wszystkim z uwagi na fabułę, która przywodzi na myśl opowieści czytanie dzieciom do poduszki. Chłopiec z włościańskiej rodziny zakochuje się z wzajemnością w pięknej księżniczce. Ich uczucie nie ma żadnych szans. Rodzina dziewczyny szybko i skutecznie rozdziela spotykającą po kryjomu parę. Spotkają się po latach w całkowicie odmiennych okolicznościach. Ona ma zostać żoną następcy tronu, on jest iluzjonistą znanym jako Eisenheim i przyciągającym swoimi występami tłumy widzów...
Zapewne dla wielu widzów historia opowiedziana w filmie Neila Burgera będzie przewidywalna. Brak tu zwrotów akcji, w które obfitował traktujący o rywalizacji dwóch magików "Prestiż" Christophera Nolana. Autentyczna magia "Iluzjonisty" tkwi jednak nie w tym, CO zostało opowiedziane, ale JAK to zrobiono.
Jako prawdziwy ekranowy czarodziej daje się poznać Dick Pope. Bez jego niezwykłych zdjęć "Iluzjonista" nie byłby tym samym filmem. Anglik, znany przede wszystkim ze współpracy z Mikiem Leigh, równie dobrze czuje się w ciasnych wnętrzach robotniczych mieszkań, znanych choćby z "Wszystko albo nic", co na przepięknych uliczkach czeskiej Pragi, gdzie realizował swój film Neil Burger. Monarchia austro-węgierska początku dwudziestego wieku zamienia się w obiektywie Pope'a w świat rodem ze starych, przykurzonych albumów. Zdjęcia są przygaszone, utrzymane w kolorze sepii, spowite delikatną mgiełką. W efekcie widz ma wrażenie, jakby znalazł się wewnątrz sennego marzenia albo przerzucał stare rodzinne fotografie.

(filmweb.pl)

Marzyciel


"Marzyciel" to poruszająca opowieść o miłości, potędze wyobraźni i o człowieku, któremu udało się zachować dziecięcą ciekawość oraz chęć przeżywania przygód. To również historia powstania ponadczasowej opowieści, która narodzić się mogła jedynie w głowie prawdziwie wyjątkowego człowieka.
Marc Forster umiejętnie połączył ze sobą te elementy tworząc piękny, a co najważniejsze angażujący emocjonalnie widza film. "Marzyciel" działa na widza na wielu płaszczyznach. Intrygujący jest przede wszystkim sam związek pisarza z Sylvią, o którym do samego końca nie wiadomo, czy był jedynie przyjaźnią, czy też może podszytą erotyka fascynacją. Nie jesteśmy świadkami żadnych wydarzeń potwierdzających "fizyczne" zainteresowanie Barriego młodą wdową, ale w ich relacjach odczuwa się erotyczne zainteresowanie.
Nie mniej pasjonująca jest obserwacja jak w umyśle pisarza powstawał "Piotruś Pan", jak niekiedy błahe, czy wręcz przypadkowe zdarzenia zmieniały się w wyobraźni Barriego we fragmenty przyszłej sztuki.
Pochwalić musze Forstera za wykorzystanie efektów specjalnych, które umiejętnie budują baśniową (niekiedy) atmosferę filmu. Scena, w której Barrie i jego żona wchodzą każde do swojej sypialni, a za uchylonymi drzwiami pokoju pisarza roztacza się wspaniały krajobraz Nibylandii, na długo pozostanie w Waszej pamięci.
(filmweb.pl)

Przerwana lekcja muzyki


W "Przerwanej lekcji muzyki" nie ma "domu udręki", z którym miałby coś wspólnego szatan, jest natomiast "hotel klasy lux", jak określa tę prywatną klinikę znająca życie czarna pielęgniarka (gra ją Whoopi Goldberg). Ona też, ktoś po ludzku rozumny, powie głównej bohaterce: - Nie jesteś chora, jesteś tylko leniwą, rozpieszczoną dziewczyną". A ponieważ ma rację we wszystkim, ma ją zapewne również w tym przypadku. "I po cośmy go tu przytaszczyli? Normalny, całkowicie normalny, tylko morda podrapana"; to znów Bułhakow, o poecie Bezdomnym, którego "zapuszkowali" w psychiatryku za niewinność. Przepraszam za tę "podrapaną mordę", z Winoną Ryder, która w "Przerwanej lekcji muzyki" gra główną postać podobne określenie nie może mieć oczywiście nic wspólnego. Rzecz w tym, że bohaterka filmu też jest normalna i doskonale o tym wie. Tylko że ona pozwoliła się zamknąć dobrowolnie.
Brakuje więc w "Przerwanej lekcji muzyki" przede wszystkim autentycznego dramatu. Bo to nie jest dramat, że jakaś dziewczyna postanowiła na pewien czas uciec przed życiem do luksusowego sanatorium, przeżywa bowiem trudności okresu dojrzewania, przespała się nie wiadomo po co z nauczycielem, połknęła fiolkę aspiryny (tak, aspiryny) i popiła wódką oraz nie chce jej się studiować. Wybierając sanatorium, intuicyjnie wiedziała, co robi; prawdziwe dramaty czekały na nią raczej w normalnych warunkach.
(filmweb.pl)

Człowiek słoń


David Lynch po raz kolejny udowadnia tutaj swój talent reżyserski. Oczywiście, na ile to jest możliwe, ponieważ w pewnym stopniu był ograniczony przez producentów, którzy chcieli, żeby ten film był przystępny dla widza. Nie przeszkodzili jednak zrealizować mu własnej wizji. Wiele pomysłów jest naprawdę świetnych. Przez ponad pół godziny reżyser nie chce nam pokazać twarzy człowieka słonia. Kiedy już myślimy, że do tego dojdzie, ktoś albo coś nam ją zasłania lub też następuje ściemnienie. Tym samym napięcie narasta. I znika w momencie poznania Johna Merricka. Od tej pory Lynch prawie całkowicie rezygnuje z niepokojącego klimatu - a mógłby zrobić coś takiego, jak później w "Blue Velvet" - nie chcąc, by widz uznał jego bohatera za potwora. Bo potworem nie jest on na pewno. To postać bardzo tragiczna, o wiele bardziej niż dziwolągi Browninga. One tworzyły grupę, John jest sam... Niebawem przekonujemy się także, że jest on bardziej ludzki niż niejeden człowiek, a do tego bardzo inteligentny i szarmancki. Prawdziwy dżentelmen! W filmie ważną rolę pełni muzyka. Nie ma jej zbyt wiele, ale kiedy się pojawia, podkreśla znaczenie danej sceny. Co prawda, John Morris to nie Angelo Badalamenti, z którym David nawiąże później stałą współpracę, jednak spisał się znakomicie. Dosyć istotne są również efekty dźwiękowe - najczęściej cichy szum wiatru, który powoduje lekki dreszczyk. Sporym atutem jest także obsada. John Hurt jako Merrick jest po prostu genialny. Charakteryzacja, której został poddany mogła przyćmić samą rolę, jednak na szczęście tego nie zrobiła - to dowód, że ten facet naprawdę ma talent! Anthony Hopkins? Po co pytać, skoro to jest oczywiste? Świetnie spisali się również John Gielgud i Anne Bancroft, co oczywiście nie jest zaskoczeniem (chociaż Bancroft dostała rolę dlatego, że była żoną Mela Brooksa). Co jeszcze? W zasadzie to byłoby wszystko. Dodam tylko, że jest to jedna z najpiękniejszych historii, jaką widziałam i myślę, i że powrócę do niej nie raz...
(filmweb.pl)

Człowiek z blizną


Zrealizowany przez Briana De Palmę w 1983 roku dramat gangsterski - inspirowany głośnym obrazem Howarda Hawksa z 1932 roku - nie odniósł sukcesu kasowego, ale dziś uważany jest za jedną z najważniejszych produkcji w dorobku autora "Carrie". Opowieść o błyskawicznej karierze przestępczej drobnego rzezimieszka i jeszcze szybszym jej końcu doczekała się u wielu widzów statusu filmu kultowego, czego najlepszym dowodem jest fakt, iż edycja specjalna DVD z obrazem sprzedała się w USA jak świeże bułeczki. Bohaterem "Człowieka z blizną" jest Kubańczyk, Antonio Montana, który w 1981 roku wraz z tysiącami innych emigrantów przyjeżdża do USA. Wkrótce zdaje sobie sprawę, że legalna praca nie przyniesie mu za dużych dochodów i angażuje się w działalność przestępczą, pod okiem miejscowego bossa Franka Lopeza. Bardzo szybko zostaje jednym z jego najbliższych współpracowników, ale ambicje Montany są większe. Tony sam chce zostać bossem, przejąć teren Lopeza, a wraz z nim jego kobietę, piękną Elvirę. Brian De Palma jest reżyserem bardzo nierównym. Obok filmów doskonałych takich jak "Carrie", "Nietykalni", czy "Ofiary wojny" ma na swoim koncie również spektakularne porażki, spośród których wymienić możemy "Misję na Marsa" i "Fajerwerki próżności". "Człowiek z blizną" jest jednak jednym z tych tytułów, które najlepiej dowodzą, że De Palma nie jest - jak sądzą niektórzy - artystą przereklamowanym. Film zachował swój autentyzm i siłę, cechy, które ponad dwadzieścia lat temu sprawiły, że krytyka nie zostawiła na nim suchej nitki. De Palmie zarzucano epatowanie przemocą, realizację filmu pod publiczkę i uproszczenia w scenariuszu. Dziś jednak widzimy, że wizerunek gangsterskiego świata, jaki reżyser przedstawił w swoim filmie jest bardzo prawdziwy. Tony Montana jest prostym, ale niestety niezbyt inteligentnym gangsterem. Uzależnia się od kokainy, którą sam sprzedaje, nie potrafi porozumieć się z ukochaną kobietą, a przekonany o swojej nietykalności naraża się ludziom dużo potężniejszym od niego.
Montana osiąga to, o czym marzył od samego początku. Ma władzę i pieniądze - rzeczy, o których większość z nas skrycie marzy, ale nie potrafi się nimi cieszyć. Zaszywa się w swojej olbrzymiej posesji strzeżonej przez armię ochroniarzy i dziesiątki kamer podejrzewając, że cały czas ktoś czyha na jego życie. Kiedy uczucie to staje się nie do wytrzymania szuka pocieszenia w kokainie.
(filmweb.pl)

Rozpustnik


Tytułowym bohaterem jest John Wilmot (Johnny Depp). Ten niespełniony poeta pragnie maksymalnie wykorzystać swoje życie. Niestety, niektóre jego zachowania nie wzbudzają aprobaty londyńskiej socjety ani samego króla Karola II. Rochester bowiem rozkochuje w sobie kobiety, nie stroni od alkoholu i marnuje swój talent literacki. Kiedy po dłuższym pobycie na prowincji wraca wraz z młodą żoną do stolicy Wielkiej Brytanii, odnawia kontakty ze starymi znajomymi i coraz bardziej angażuje się w życie londyńskiego teatru. Poznaje tam młodą aktorkę, Elizabeth Barry. Początkowo nie zachwyca go urodą ani talentem, ale później uświadamia on sobie, że pragnie poznać tę kobietę. Zakłada się też ze swoimi przyjaciółmi o to, czy w ciągu kilku tygodni pod okiem znawcy teatru, jakim niewątpliwie był Rochester, Lizzie stanie się znakomitą aktorkę. Wilmot poświęca młodej artystce cały swój czas. Kiedy podczas premiery spektaklu, w którym Barry gra główną rolę, widzowie ukontentowani grą postanawiają nagrodzić ją gromkimi brawami, Rochester zdaje sobie sprawę, że uczucie, które żywi do dziewczyny może okazać się silniejsze niż wygasająca miłość do żony. Poza tym hrabia musi borykać się z jeszcze jednym problemem - Karol II zlecił mu napisanie wiekopomnego dzieła na cześć monarchii. Natchniony Rochester w swojej sztuce kpi z króla i jego dworu. Kiedy francuski ambasador i król oglądają inscenizację pełną sprośnych dialogów i nieodpowiednich jak na tę okazję zachowań, autor spektaklu musi opuścić Londyn. Film wywiera duże wrażenie pod względem wizualnym. Scenografia i kostiumy doskonale oddają charakter XVII-wiecznej Anglii. Dodatkowo konstrukcja przypominająca sztukę teatralną, a także rozbrajający prolog i epilog wpływają korzystnie na produkcję. Całości uroku dodaje klimatyczna muzyka Michaela Nymana. Sam scenariusz i opracowanie tematu nie są jednak doskonałe. Debiut fabularny Laurence'a Dunmore'a należy do udanych, jednakże w niektórych momentach film staje się mało atrakcyjny. Ogromnym atutem "Rozpustnika" jest doborowa obsada aktorska. Doskonalszy niż zwykle Johnny Depp świetnie sprawdza się w roli poety-libertyna. Dzięki temu, że nie idzie na łatwiznę, hrabia nie sprawia pozorów pozbawionego uczuć pijaczyny. Już w czasie prologu widać, że Depp to artysta o ogromnej sile wyrazu i choć główny bohater próbuje zniechęcić widzów do swojej osoby, uzyskuje odwrotny efekt - jego postać staje się dla oglądających bliższa. W dużej mierze jest to zasługa pomysłowości reżysera, któremu udało się wpleść ten wątek w taki sposób, by nie zepsuł on koncepcji całego filmu. Z czystym sumieniem można powiedzieć, że John Wilmot jest jedną z najlepszych i najbardziej dojrzałych ról Johnny'ego. Obok Deppa na uwagę zasługuje dwoje innych artystów: John Malkovich (król Karol II) i Samantha Morton (Elizabeth Barry). W filmie ukazują

(filweb.pl)

środa, 23 czerwca 2010

Lśnienie


"Lśnienie" to najbardziej przerażający horror, jaki kiedykolwiek udało mi się obejrzeć. Mimo iż Stanley Kubrick pominął wiele istotnych faktów z książki i dodał kilka swoich wątków, to film i tak jest po prostu genialny. Obsada została dobrana niemalże idealnie. Jack Nicholson zagrał wprost cudownie. W jego roli nie wyobrażam sobie nikogo innego. Brak słów, by opisać to jak świetnie odegrał główną postać filmu. Danny Lloyd czy wcielający się w rolę Dicka Scatman Crothers również wypadli wyśmienicie. Można się przyczepić jedynie do Shelley Duvall. Owszem zagrała nie najgorzej, ale wcale nie pasowała do roli Wendy. Do dziś zastanawiam się, dlaczego Kubrick zaangażował ją do obsady tego filmu. Muzyka jest bardzo dobra. Potęguje napięcie i wywołuje grozę. Klimat "Lśnienia" po prostu powala. Czytając książkę, tak właśnie wyobrażałem sobie hotel Overlook jak i większość jego pomieszczeń. Dużo ludzi zarzuca filmowi, że jest zwyczajnie nudny. Oczywiście to nie jest prawda. Reżyser umiejętnie z czasem podnosi napięcie, które wzrasta wraz z obłędem Jacka. Właśnie w taki sposób powinno budować się prawdziwe filmy grozy.
Co tu dużo mówić, dla mnie to po prostu najlepszy horror, jaki kiedykolwiek widziałem. Jest w nim wszystko, co powinno być. Świetny klimat, muzyka, obsada, i przede wszystkim napięcie, które buduje niepewność i nastrój grozy. Jest to doskonały przykład, że ekranizacja nie zawsze jest gorsza od pierwowzoru. Naprawdę gorąco polecam, szczególnie fanom gatunku!

(filmweb.pl)

Helikopter w ogniu


Zapewne wiele osób wybierze się na film Scotta ze względu na doskonałą obsadę. McGregor, Isaacs, Hartnett, czy Sizemore, rzadko kiedy mamy okazje oglądać tylu dobrych i popularnych aktorów w jednym filmie. Uczciwie trzeba przyznać, że "Helikopter w ogniu" na pewno nie zostanie uznany za jeden z najlepszych obrazów w ich karierze. Oni po prostu nie mają tu co grać. Postaci, w które się wcielają nie są zbyt skomplikowane i nie wymagają od aktorów specjalnego wysiłku.
Swego czasu Paul Vehoeven nakręcił film zatytułowany "Żołnierze kosmosu". Moim zdaniem całkiem niezły obraz sci-fi, którego tematem była walka ludzi z owadopodobnymi kosmitami. Gro akcji stanowiły bitwy toczone pomiędzy stronami konfliktu i to właśnie one oraz sposób ich realizacji był największym atutem filmu. Dlatego też Verhoeven obsadził w głównych rolach mało wówczas jeszcze znanych aktorów bowiem obawiał się, iż pojawienie się na ekranie 'gwiazdy' spowoduje, że widzowie mniej będą zwracać uwagi na sceny batalistyczne, a co gorsza przestaną postrzegać bohaterów filmu jako równych sobie żołnierzy, braci broni i zaczną niejako 'trzymać stronę' postaci odtwarzanej przez 'gwiazdę'. Moim zdaniem Scott mógł zrobić dokładnie to samo w przypadku "Helikoptera w ogniu". Obraz ten swoją siłę czerpie bowiem nie z wielkich kreacji aktorskich, ale z doskonałego sposobu realizacji. "Helikopter w ogniu" to film, który warto zobaczyć choć jestem przekonany, że nie spodoba się on wszystkim. Ci, których nudzą produkcje wojenne, sceny batalistyczne pokazywane przez 2 godziny bez przerwy oraz osoby wrażliwe powinny projekcję sobie darować. Pozostali niech śmiało idą do kina.

(filmweb.pl)

Pożegnanie z Afryką


"Miałam w Afryce farmę u stóp gór Ngong"- tak główna bohaterka - Karen Blixen - zaczyna swoją opowieść. Historię zarówno bardzo wzruszającą, jak i przedstawiającą piękno Czarnego Lądu. Karen (Meryl Streep), wychodząc za mąż za swego przyjaciela, a brata kochanka, już od początku wie, że małżeństwo to będzie jedynie dla zysku. Mimo iż gdzieś w jej sercu być może pojawia się myśl, że jednak może być inaczej, każe wyprowadzić się Brorowi (Klaus Maria Brandauer) do miasta. Od tej pory pozostaje sama z całą grupą czarnoskórych ludzi, ze swoją plantacją kawy...
Lecz to jest sam początek wielkiej afrykańskiej przygody. W niesamowitej ekranizacji powieści autobiograficznej Karen na sam przód wysuwa się wątek miłosny. Można by wręcz powiedzieć, że "Pożegnanie z Afryką" to zwykły romans, w którym odnajdujemy obraz oczekiwania, nadziei. Nasza bohaterka bowiem, poznając w czasie drogi do Kenii Dennisa (Robert RedfordRobert Redford), z którym z czasem zaczyna łączyć ją uczucie, jest zmuszona pogodzić się z faktem, iż jej wybranek często wyjeżdża i nie widują się przed dłuższy okres. Jednak jest mu wierna przez cały ten czas i za każdym razem przeszywa ją ból, gdy musi się żegnać. Film ten jednak ukazuje nie tylko miłość, w pewnym sensie na odległość, lecz także siłę kobiety pozostawionej samej sobie. Plantacja kawy, którą Karen zaczęła uprawiać jeszcze z Brorem przez tubylców, którzy pracowali dla małżeństwa Blixen, nie wróżyła świetlanej przyszłości. Wręcz przeciwnie - czarnoskórzy twierdzili, iż kawa nie wyrośnie. Ale oto stał się cud. Karen ze swą upartością nie poddała się, gdy usłyszała, że dopiero za kilka lat może cokolwiek wyrosnąć.

(filmweb.pl)

Chłopcy z ferajny



Martin Scorsese uznawany jest dziś za najwybitniejszego amerykańskiego reżysera. Kiedy w zeszłym roku Gildia Reżyserów Amerykańskich zdecydowała się uhonorować go nagrodą za całokształt, wybitny krytyk filmowy Roger Ebert skomentował ten wybór mówiąc: "Nie ma w chwili obecnej większego amerykańskiego reżysera niż Martin Scorsese i taki stan rzeczy trwa już od dłuższego czasu, co najmniej od chwili kiedy odeszli Welles, Hitchcock i Ford. Jest reżyserem, którego inni filmowcy stawiają sobie za wzór. Nikt nie zrobił więcej i lepszych filmów w przeciągu ostatnich 30 lat niż on". Zrealizowani w 1990 roku "Chłopcy z ferajny" są - zdaniem wspomnianego już Rogera Eberta - "najlepszym filmem o mafii jaki kiedykolwiek został nakręcony". Oparta na faktach historia opowiada historię Henry'ego Hilla - byłego gangstera, który zdecydował się na współpracę z policją i żyje gdzieś objęty programem ochrony świadków. Wstrząsający, brutalny, ale jednocześnie doskonale zagrany i wyreżyserowany film jest przeciwieństwem romantycznego wizerunku gangstera, jaki znaleźć możemy m.in. w trylogii Francisa Forda Coppoli "Ojciec chrzestny".
Film został wydany na dwóch płytach. Specjalnie z myślą o edycji DVD cyfrowo poprawiono jakość obrazu i dźwięku, które teraz prezentują się rewelacyjnie. Wydanie zostało oczywiście wzbogacone o ekskluzywne dodatki specjalne.

(filmweb.pl)

Dirty Harry



Do roli Callahana potrzeba było nie byle kogo. Twardy, cyniczny a czasami wręcz zwariowany - tak można go krótko scharakteryzować. Tylko Clint Eastwood pasował idealnie na Harry'ego. Kariera tego aktora była dotychczas (czyli do premiery "Brudnego Harry'ego" A.D 1971 r.) podporządkowana raczej jednemu gatunkowi, jakim jest western. Genialna rola Bezimiennego w "Trylogii Dolarowej" czy też Jeda Coopera w "Powieście go wysoko" dawały na razie możliwość popisu wyłącznie w wyżej wymienionym gatunku. Lecz w jego życiu nastąpiła duża zmiana, czyli rola w obrazie wyreżyserowanym przez Dona Siegela. Już w pierwszych minutach tego dzieła widzimy, że Callahan nie będzie postacią przypominającą cukierkowego policjanta. Brudny Harry przypomina raczej twardego i prawego szeryfa prosto z Dzikiego Zachodu. Nasz bohater kieruje się prostymi i jasnymi zasadami: jeżeli ktoś popełni zbrodnie, musi ponieść karę. Eastwood, kreując swoją postać, z pewnością wiele wniósł ze swoich poprzednich ról. W skuteczności działania, a nawet w noszonej przez niego broni (Magnum 44 to istny rewolwer z Dzikiego Zachodu) przypomina on niemalże Bezimiennego z wielkiej trylogii Sergia Leone. Widzimy, że jego przełożeni nie bardzo akceptują jego sposób obchodzenia się z bandytami. Bardziej woleliby gliniarza, który grzecznie i kulturalnie przyprowadziłby niedobrego przestępcę na posterunek policji. Czy tak się da?- Harry z pewnością zadaje sobie to pytanie, no i oczywiście widz. Na początku filmu widzimy, że nasz bohater nie patyczkuje się ze zbrodniarzami. To znaczy zabija, jeżeli któryś nie będzie chciał dobrowolnie oddać się w jego ręce. Czy taki oto glina nie przydałby się dziś na ulicy każdego dużego miasta?! Mogę stwierdzić, że jest to chyba najlepsza rola Eastwooda z tych dotychczas przeze mnie widzianych. Warto również zwrócić uwagę na bardzo dobrą kreację Andrew Robinsona w wcielającego cię w rolę Scorpio. Podsumowując, "Brudny Harry" to film, który można polecić każdemu fanowi kina akcji. Krótko charakteryzując: trzyma w napięciu, genialny Eastwood i bardzo dobra muzyką Schifrina. Z pewnością to dzieło posiada jeszcze jeden mistrzowski element: ostatnią scenę. Tak samo jak "Bullit" i "Francuski Łącznik" miały jedną genialną, wręcz kultową sekwencję w całym filmie, tak samo ten takową posiada. Callahan ze swoim Magnumem 44 ściga Scorpio i… A zresztą, co będę pisał. Tego się opisać nie da, to trzeba zobaczyć!

(filmweb.pl)

Vabank


Pisząc o rzeczonym filmie, nie sposób nie wspomnieć o wspaniałej muzyce Henryka Kuźniaka - pełni ona w filmie bardzo ważną rolę (przecież główny bohater - Kwinto, był z zawodu muzykiem), decyduje o wymowie danej sceny, wprowadza odpowiedni nastrój, momentami wręcz wylewa się z ekranu, zagłusza słowa. Myślę, że to w dużej mierze właśnie dzięki muzyce i wpadającej w ucho piosence, film został przez widzów zapamiętany, chociaż ja sama wolę „Vabank” w wersji instrumentalnej.
Oglądając ten obraz, zastanawiam się jedynie nad zakończeniem, które było zbyt „różowe”, w myśl zasady „dobrych nagradzamy, złych karzemy”. O ileż ciekawiej byłoby, gdyby na przykład Kramer wymknął się wymiarowi sprawiedliwości i zakpił sobie z reszt bohaterów i ich sprytnego planu! (Zaznaczam, że nie sugeruję się tu częścią drugą filmu, słynną „Ripostą”, która mogłabym wtedy wyglądać zupełnie inaczej). Niemniej, film jest naprawdę fantastyczny, a polska kinematografia nie może poszczycić się dużą liczbą lepszych od tej komedii, którą gorąco polecam wszystkim zainteresowanym dobrym kinem na wysokim poziomie.

(filmweb.pl)

Żądło


"Żądło" jest bezdyskusyjną klasyką filmu. W dodatku klasyką, którą niezmiernie przyjemnie i bez wysiłku się ogląda. Nie trzeba znać historii kina lat 30-tych, aby doskonale bawić się na projekcji - niezwykle wciągająca, zawikłana, ale klarownie opowiedziana fabuła momentalnie wciąga i oferuje całe mnóstwo zaskakujących zwrotów akcji (scena finałowa!). Reżyserowi udała się wysmakowana estetycznie stylizacja retro, co owocuje dodatkową satysfakcją płynącą z obcowania z filmem. Hill ma niemal niekończącą się liczbę znakomitych pomysłów, które zaowocowały aż 7 Oscarami, w tym dla najlepszego filmu i reżysera. W tle brawurowej intrygi rysuje się przyjaźń dwójki bohaterów, którą przekonująco i ujmująco przedstawiają Redford i Newman. Jest to relacja zbudowana na przeciwieństwach - niedoświadczony i chłopięcy Johnny uczy się przestępczego fachu pod okiem wytrawnego i emanującego dojrzałą pewnością siebie gracza, jakim bez wątpienia jest Henry. Potrafi on bez emocji przewidzieć i przeanalizować każdy ruch przeciwnika, ale też odpowiednio ustawić względem niego swych protagonistów. Redford i Newman pod okiem Hilla stworzyli jedne z najlepszych ról w swych bogatych karierach. Doskonale wpasowali się w zabawną trawestację i pastisz ogranych motywów, którą zaprezentował "Żądłem" reżyser. Z każdego, dopracowanego w najmniejszym szczególe kadru emanuje autentyczna radość, jaką twórcy czerpali z uczestniczenia w tym niezwykłym filmie. Sam Redford wielokrotnie podkreślał, że w dniu wypłaty czuł się głupio. Praca była dla niego przyjemnością. Z dobrej zabawy twórców powstało niekwestionowane i cieszące się ogromną popularnością arcydzieło. "Żądło" przywraca wiarę w kino - zarówno to przed swym powstaniem (na które nostalgicznie spogląda), jak i po, czego dowodem jest choćby polski "Vabank". Więcej takich produkcji!

(filmweb.pl)

Pearl Harbor


Cały film można podzielić na 3 części. Okres przed atakiem na Pearl Harbor, opowiadający o poznaniu się głównych bohaterów i walce Rafe'a w Anglii, część opisującą wydarzenia z dnia 7 grudnia 1941 r., czyli atak na bazę marynarki wojennej oraz okres po ataku, którego tematem jest specjalna misja jakiej dokonali w 1942 r. amerykańscy piloci bombardując Tokio. I tu natrafiamy na pewien zgrzyt. Otóż pierwsza i druga część filmu są moim zdaniem najlepsze i tylko one powinny być tematem obrazu Baya. Składają się one bowiem w zgrabną całość, przypominającą konstrukcje fabularne znane m.in. z filmów katastroficznych. Mamy więc na początku przedstawionych głównych bohaterów, wprowadzony wątek romansowy, kilka elementów komediowych a w międzyczasie obserwujemy wydarzenia, które zapowiadają nadciągającą inwazję wojska japońskich. Zagrożenie narasta, aż w końcu 7 grudnia 1941 r, dochodzi do ataku, który na ekranie zostaje oddany z ogromną starannością. Po walce następuje podsumowanie, wystąpienie prezydenta i oficjalna deklaracja wojny z Cesarstwem Japonii. I tu powinien się film skończyć. Trzecia jego część sprawia bowiem wrażenie, że została nakręcona jedynie dlatego, iż specjaliści od marketingu obawiali się, że obraz o klęsce Amerykanów bez ani jednego ich zwycięstwa może nie przyciągnąć do kin zbyt dużej liczby widzów. Zaserwowano nam zatem opis wydarzeń, które miały miejsce w roku 1942, kiedy to grupa amerykańskich pilotów wyruszyła na samobójczą misję z zamiarem zbombardowania Tokio. Na specjalnie "odchudzonych" bombowcach wystartowali oni z amerykańskich lotniskowców, przelecieli 620 mil, zniszczyli cele w stolicy Japonii a następnie, ponieważ nie mieli już paliwa na powrót do kraju, skierowali swoje samoloty nad Chiny. Misja ta, ze strategicznego punktu widzenia, nie miała większego znaczenia dla wojny, ale dzięki niej Amerykanie udowodnili, że, podobnie jak Japończyków, stać ich na zaatakowanie najczulszego miejsca wroga, co znacznie podniosło osłabione atakiem na Pearl Harbor morale nie tylko armii, ale również całego społeczeństwa.
Ta ostatnia część film jest zdecydowanie najsłabsza. Podobnie jak poprzednie jest oczywiście wykonana z ogromną starannością, ale naładowano ją taką dozą melodramatyzmu i patriotyzmu, że miejscami jest po prostu trudna do przełknięcia.
(filmweb.pl)

4 pokoje




Film składa się z czterech krótkich epizodów, czterech różnych reżyserów. Łączy je Tim Roth w roli Teda. Aktor stworzył zabawną postać i widać po nim, że dobrze czuje się w tak zwariowanej kreacji. Obok niego pojawiają się inne, ulubione gwiazdy Tarantino i Rodrigueza: Banderas, Willis, Hayek, Bender.
Czołówka "4 pokoi" przypomina czołówkę "Różowej Pantery", w której animowany Peter Sellers zmaga się z różowym kotkiem, tutaj Ted walczy ze swoim kapelusikiem. Mocną stroną filmu są dialogi, żywiołowe, błyskotliwe oraz pełne ostrych słów. Humor w "Czterech pokojach" jest odważny i wulgarny, ale nie ma się co dziwić, w końcu w pewnym stopniu odpowiadają za niego twórcy "Od zmierzchu do świtu". Historia jest lekka i przyjemna, jak wystrzały fajerwerków w sylwestrowa noc.
Podsumowując, film oceniam bardzo dobrze, choć pierwszy pokój z Madonną może trochę rozczarowywać i zniechęcić do dalszego oglądania. Jednak akcja z pokoju na pokój coraz bardziej się rozkręca, humor robi się czarniejszy, wydarzenia nabierają tempa. Scena kończąca jest rewelacyjna. Czarny humor w najlepszym wydaniu.

(filmweb.pl)

Billy Elliot


Film jest pokrzepiającą opowieścią o spełnianiu marzeń, jedną z tych, które dają wiarę w możliwość pokonania wszystkich przeszkód i wzbicia się wysoko dzięki talentowi i ciężkiej pracy. Warto zwrócić uwagę na tło historyczne, ponieważ jest ono bardzo istotne dla zrozumienia postaw niektórych postaci. Wtedy Anglii jeszcze daleko było do tego stopnia liberalizmu obyczajowego, jaki prezentuje w dzisiejszych czasach. Klimat tamtych lat został też skutecznie wprowadzony przez ścieżkę dźwiękową, czyli popularne w latach 70-tych i 80-tych zespoły takie jak T-Rex i The Clash. Piosenki "Children of the revolution" i "I love to boogie" już pewnie zawsze będą się ludziom kojarzyć z chłopcem w balerinkach.
Miejsce, w którym wychowywał się Billy, może kojarzyć się z ukraińskim Donieckiem lub polskim Śląskiem. Tam zarówno synowie i ojcowie zostawali górnikami, z braku jakichkolwiek innych perspektyw i pomysłów na życie. Billy’emu udaje się wybić ponad to, nie tylko dzięki talentowi i samozaparciu, ale także dzięki pokonaniu lęku przed tym, co nietypowe. Dla zaściankowej społeczności, której przedstawicielami byli też ojciec i brat Billy’ego, każdy tancerz był mięczakiem, czyli gejem, czyli najgorszą łajzą. Od tych samych uprzedzeń nie jest wolny też Billy, co udowadnia na przykład bijąc chłopca, którego posądził o homoseksualizm.
Mimo iż film pokazuje, że nawet najpiękniejsze marzenia można spełnić, nie ukrywa też faktu, że sukcesy trzeba okupić ogromnym wysiłkiem i walką. Pod tym względem "Billy Elliot" przewyższa o głowę wszystkie ckliwe bajeczki pt. "Od pucybuta do milionera".

(Filmweb.pl)

33 sceny z życia


Film dotarł do Gdyni na fali międzynarodowego uznania – obraz Szumowskiej nagrodzono już Srebrnym Lampartem w Locarno. Inspirowana autobiograficznie historia trzydziestokilkuletniej artystki (dubbingowana przez Dominikę Ostałowską Julia Jentsch), której życie w ciągu zaledwie kilku miesięcy ulegnie całkowitej zmianie. Śmiertelna choroba matki stanie się początkiem korowodu zdarzeń, zmuszających bohaterkę do całkowitego przewartościowania swojego życia. Brzmi to jak jedna z wielu historii, które słyszeliśmy. Szumowska opowiada o śmierci, końcu dzieciństwa, bólu dojrzewania, ale robi to w sposób, z jakim w kinie mamy do czynienia rzadko. Zimna wiwisekcja rodzinnej relacji całkowicie oczyszczona z jakichkolwiek sentymentalnych naleciałości. Śmierć jest tu procesem fizycznego umierania, nie towarzyszy jej żaden patos czy metafizyczna pretensja.
Szumowska w ogóle rezygnuje z filmowych środków, które mogłyby wpływać na emocje widza. Chce pokazać, ale nie wzruszać. Pomagają w tym zimne, wygaszone zdjęcia Michała Englerta czy fragmenty symfonii Pawła Mykietyna, pełniące rolę interwałów kolejnych odsłon z życia bohaterki. To przełamanie tabu, tak o umieraniu nikt u nas nie opowiadał. Bliżej temu filmowi do "Jego brata" Chereau niż "Spirali" Zanussiego. To nie jest jedyne tabu, jakie przełamuje Szumowska, śmierci towarzyszy tu bowiem humor. Czarny, sarkastyczny, ale dający ulgę. "Nie rozumiem, jak można się śmiać na tym filmie" - usłyszałem po seansie od pewnej pani. Są tu przynajmniej dwie genialne sceny, gdy śmierć choć na chwilę zostaje rozbrojona, właśnie przez śmiech. Bohaterowie obserwują śpiącą, ciężko już chorą matkę, i niewybrednie sobie żartują ("Nie uważacie, że mamusia wygląda na lekko martwą?"). Paradoksalnie nie ma w tym jednak cienia wulgarności, niestosowności, przyłączamy się do bohaterów w ich próbie przezwyciężenia traumy. Szumowska osiąga w tym filmie wręcz zawstydzający poziom autentyzmu.

(filmweb.pl)

Symetria



Bohaterem opowieści jest dwudziestosześcioletni Łukasz, który niesłusznie oskarżony o napad trafia do więzienia. Na własne życzenie zostaje osadzony w celi grypsującej. Wraz z upływem czasu traci nadzieję na szybkie wyjście na wolność. Tak ku własnemu zaskoczeniu, odkrywa, że w rządzącym jasnymi regułami świecie gitów czuje się lepiej i pewniej niż na wolności.„Symetria” to film bardzo prawdziwy pozbawiony sztuczności. Niewolski, który sam ma za sobą półroczny epizod w zakładzie karnym pokazał jak naprawdę wygląda świat za kratami z jego specyficznymi zasadami i regułami. Potrafił zgromadzić wokół siebie ludzi, którzy zrozumieli chęć mówienia o tym świecie. Zrobił film głęboko poruszający, nasycony emocjami, przerażający w swojej prostocie. Ten film warto obejrzeć. Ci którzy uważają, że w więzieniach jest za dobrze, może w końcu przekonają się jak to miejsce wygląda naprawdę. Film był kręcony w areszcie śledczym w Białołęce, więc nie jest to żadne studio filmowe tylko rzeczywiste pomieszczenia i cele aresztu. Film może być także przestrogą, gdyż pokazuje, jak ciężko jest przetrwać w więziennym świecie i jak bardzo można tam się zmienić i to wcale nie na lepsze.

(filmweb.pl)