czwartek, 24 czerwca 2010

12 Gniewnych ludzi



Jak możliwe jest, że widz, ani przez moment nie nudzi się, oglądając gadaninę 12 spoconych panów? Trudno odpowiedzieć na to pytanie, jednak Sidney Lumet zrobił to bezbłędnie. Udało mu się stworzyć dramat, którego napięcie przewyższa niejeden thriller. Film wciąga i porusza, nie tylko dlatego, że historia jest ciekawa. Przede wszystkim chodzi o to, że widz sam staje się jej uczestnikiem. Kiedy Davis kolejno przekonuje pozostałych, przekonuje też nas, my sami dajemy się zmanipulować (bo ostatecznie, gdy już na spokojnie przemyślimy sprawę, widzimy, że była to jednak manipulacja). Lumet zadbał o mistrzowskie budowanie napięcia i duszną atmosferę filmu. Fakt duszności atmosfery i napięcia, jakie zachodzi w bohaterach i pomiędzy nimi (co udziela się także wrażliwemu widzowi) wspaniale (i jakże prosto!) podkreśla pogoda, jaka towarzyszy przedstawionym wydarzeniom. Bohaterowie bez przerwy narzekają na duchotę i upał za oknem. Dodatkowo pomieszczenie, w którym debatują, jest ciasne i bez klimatyzacji. Także my czujemy, że burza wisi w powietrzu – ta klimatyczna, jak i ta, która ostatecznie wybucha w kulminacyjnej scenie. Początkowo sceptyczni, jak bohaterowie, z każdym jednak następnym "niewinny" przytakujemy i utwierdzamy się w niewinności oskarżonego, także pod koniec mamy ochotę wstać z fotela i krzyknąć "Niewinny! Niewinny!". Zresztą tu nie o niewinność chodzi, ale o niepewność co do winy (i rzeczywiście niepewność zostanie zasiana w największym nawet sceptyku). Film stawia przed nami bardzo ważne pytania, między innymi właśnie to, czy w ogóle istnieje taki poziom pewności, który pozwoli nam z czystym sumieniem skazać drugiego człowieka na śmierć i czy wolno nam go osądzać, jeśli istnieje, nawet najmniejsze prawdopodobieństwo pomyłki.
Zdecydowanie mocnym punktem filmu są bohaterowie. Każdy z tytułowych 12 gniewnych jest inny. Różni ich wiek, różnią profesje, różni temperament i pochodzenie. Zarysowani są ostro, niemalże schematycznie, ale tego właśnie potrzebujemy. Nie mamy czasu zapoznawać się z każdym z osobna, a dzięki pewnym stereotypowym uproszczeniom szybko orientujemy się kto kim i jakim jest. Dzięki temu, że wiemy, iż każdy z nich reprezentuje inny typ człowieka, łatwiej jest nam dostrzec metody manipulacji, jakimi posługuje się wobec nich Davis – na każdego działa trochę inny sposób argumentacji, każdy ma trochę inną reakcję (bo też każdy jest inny, a ponadto ma różne doświadczenia). Ale tak naprawdę wiemy, że człowiek jest istotą bardziej złożoną niż bohaterowie i przynajmniej po części składa się w jakiś sposób z nich wszystkich – ostatecznie więc obrońca przekonuje kolejne warstwy psychiki widza (odwołując się do różnych emocji oraz utwierdzając w logiczności swojej argumentacji). Nie sposób przy tym nie wspomnieć o fantastycznych kreacjach, jakie stworzyli tu Henry Fonda oraz grający rolę czarnego charakteru Lee J. Cobba.
Niewątpliwe oklaski należą się również Borysowi Kaufmanowi za piękne, czarno-białe zdjęcia oraz montażystom (Lerner, Szadkowska, Nowaczewska), którzy podjęli się wcale niełatwego zadania takiego prowadzenia kamery i takiego montażu, żeby mimo braku zmiany miejsca akcji (jedynie na początku i na końcu filmu rozgrywa się ona poza pokojem) nie popaść w monotonie. O dziwo jak na film polegający na mówieniu, na ekranie dzieje się całkiem sporo, a poza otwieraniem okien, myciem rąk i żywą gestykulacją, a nawet odgrywaniem scenek przez postaci, spora zasługa leży tu właśnie po stronie nienarzucającego się, ale żywego montażu.

(filmweb.pl)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz