środa, 23 czerwca 2010

Kabaret


"Kabaret" to film genialny. Nie boję się powiedzieć, że jeden z najgenialniejszych w historii. Taki film, dla którego warto było wynaleźć kinematograf. Taki film, przy którym wreszcie ma się wrażenie, że sztuka jest niezbędna człowiekowi do zwykłego funkcjonowania. A cóż o tym decyduje? O, tu już trudniej o analizę. Mamy wszak w filmie trójkąt miłosny - ale ileż to trójkątów oglądaliśmy! Jest też porywająca muzyka i wspaniałe sceny wodewilowe - ale takich akurat szczególnie w teatrach rewiowych nie brakuje. Nazizm również jest tematem przez kino wykorzystywanym z powodzeniem - od komediowo-dramatycznej analizy fenomenu Hitlera w "Dyktatorze", po szukających swej Wunderwaffe nazistów w "Indianie Jonesie".
Żaden film jednak nie pokazuje tak genialnie momentu dojścia hitlerowców do władzy. I, co niezwykłe, "Kabaret", historia muzycznego klubu w Berlinie na początku lat 30. - pokazuje to w sposób delikatny, bez nazwisk, bez żadnych wielkich epopei. W takim oto zwyczajnym klubie śpiewa sobie Sally, młoda Amerykanka (śliczna, naiwna, ale pełna emocji Liza Minnelli, archetyp uwodzicielki). Poznaje ją przyjeżdżający do Berlina zwykły, przeciętny Anglik (York, poprawny). Zawiązuje się romans (z... pewnymi perypetiami), wszystko to dzieje się w onirycznym świecie szalonych lat 30., w takt wariackiej muzyki, w świecie, w który pomału, pomału...
(Filmweb.pl)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz